Выбрать главу

— Czy mówi pan po angielsku? — odezwał się, a jego głos zahuczał w ciszy.

— Tak, mówię.

Spojrzał na resztę siedzących z błyskiem triumfu w oczach. Patrzyli na niego z kamiennym spokojem.

— Mówi pan po angielsku! — wykrzyknął. Jego usta wykrzywiły się w gorzkim uśmiechu. Wzrokiem przesunął po suficie, a potem utkwił go we mnie. — Niech pan wyjeżdża z tego kraju — powiedział. — Niech pan wyjedzie natychmiast! Zabierze swój powóz i konie i zmusi je do drogi, aż padną, ale niech pan stąd ucieka! — wykrzyknął. Jego ramiona drżały konwulsyjne, jak gdyby był chory. Przyłożył rękę do ust. Kobieta, która stała teraz oparta o ścianę z rękoma złożonymi na zabrudzonym fartuchu, powiedziała spokojnie po niemiecku:

— O świcie może pan jechać, o świcie.

— Ale o co tu chodzi? — zapytałem ją cicho i spojrzałem na niego. Przyglądał mi się szklanymi i czerwonymi oczyma. Wokół panowała cisza. Nikt się nie odezwał. W palenisku nadpalona kłoda ciężko zsunęła się w popiół.

— Może pan mi powie? — zapytałem uprzejmie Anglika. Wstał. Przez chwilę myślałem, że upadnie. Zachwiał się nade mną, był o wiele wyższy niż ja. Jego głowa przechylała się do przodu, potem do tyłu, zanim stanął prosto, oparłszy się rękoma o brzeg stołu. Jego czarny surdut poplamiony był winem, takie też były mankiety koszuli.

— Chce pan zobaczyć? — Jego głos drżał od emocji, gdy wypowiadał te słowa.

— Niech pan zostawi dziecko! — wtrąciła się nagle kobieta, wykonując szybki i władczy ruch ręką.

— Ona śpi — powiedziałem i wstając podążyłem za Anglikiem prosto pod drzwi u podnóża schodów.

Zrobił się mały ruch, gdy ci siedzący najbliżej drzwi odsunęli się od nich. Obaj weszliśmy do małego pokoiku.

Tylko jedna świeca paliła się na kredensie i pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem, był rząd malowanych talerzy ustawionych na wysokiej półce. Małe okienko pokoju zasłonięte było zasłonkami, a połyskujący obraz Madonny z Dzieciątkiem wisiał na ścianie. Pośród ścian i krzeseł stał wielki dębowy stół. Na nim leżało ciało młodej kobiety z rękoma złożonymi na piersiach; kasztanowe włosy bezładnie okalały jej smukłą białą szyję i ramiona. Ładna twarz stężała już od śmierci. Bursztynowe paciorki różańca pobłyskiwały wokół przegubów dłoni i z boku ciemnej wełnianej sukni. Obok leżał piękny, czerwony filcowy kapelusz z welonem, o bardzo szeroki miękkim rondzie, oraz para ciemnych rękawiczek. Wszystkie te rzeczy były tak rozłożone, jak gdyby młoda kobieta miała wkrótce wstać i włożyć je na siebie. Anglik musnął delikatnie kapelusz, gdy przysunął się do stołu, gdzie leżała. Był tuż na granicy kompletnego załamania. Wyciągnął dużą chusteczkę z kieszeni swego surduta i nałożył ją na twarz zmarłej.

— Czy pan wie, co oni chcą z nią zrobić? — szepnął mi w twarz. — Czy może pan to sobie wyobrazić?

Gospodyni pojawiła się za nami i dotknęła jego ramienia, ale on gwałtownie odtrącił ją od siebie.

— Czy pan wie? — zażądał natychmiastowej odpowiedzi. — Barbarzyńcy!

— Niech pan przestanie — powiedziała cicho kobieta. Zacisnął zęby i potrząsnął głową, aż czerwone obwódki wokół oczu zelżały nieco.

— Odejdź ode mnie — powiedział do niej po niemiecku. — Odejdź ode mnie.

Ktoś coś szeptał w sąsiednim pokoju. Anglik spojrzał raz jeszcze na młodą kobietę, a jego oczy wypełniły się łzami.

— Tak niewinna — powiedział cicho, a potem zerknął w górę i zaciskając pięści, uniósł prawą rękę, dysząc. — Bądź przeklęty Boże… Bądź przeklęty.

— Panie — szepnęła kobieta, żegnając się.

— Widzi pan to? — Mężczyzna wskazał ostrożnie na szyję kobiety, jak gdyby nie chciał dotknąć stygnącego ciała. Tam, na gardle zmarłej, ponad wszelką wątpliwość, znajdowały się dwie ranki od przekłucia, identyczne, jakie widziałem tysiące razy, wyryte na zżółkniętej już skórze. Mężczyzna podniósł dłoń i zakrył nią twarz. Jego wysoka i chuda postać kołysała się na piętach.

— Ja chyba zwariuję! — wykrzyknął.

— No, niech się pan uspokoi — powiedziała kobieta, obejmując go ręką. Gdy wyrwał się z jej objęcia, jej twarz nagle zaczerwieniła się.

— Niech pani go zostawi — powiedziałem. — Ja się nim zaopiekuję.

Wykrzywiła usta.

— Wyrzucę was stąd wszystkich, prosto na ciemny dwór, jeśli pan nie przestanie! — Była zbyt zmęczona, sama bliska załamania. Odwróciła się od nas, otuliła dokładnie szalem i wyszła z pokoju. Ludzie, którzy zebrali się pod drzwiami, cicho rozstąpili się przed nią.

Anglik płakał.

Wiedziałem, co muszę zrobić, ale nie tylko dlatego, że chciałem dowiedzieć się od niego jak najwięcej; czułem, że moje serce wali w cichym podnieceniu. Widok tego człowieka w takim stanie rzeczywiście rozdzierał serce. Los przywiódł mnie bezlitośnie zbyt blisko niego.

— Zostanę z panem — zaproponowałem. Przysunąłem dwa krzesła. Usiadł ciężko z oczyma wpatrzonymi w migocący płomień świecy. Zamknąłem drzwi i ściany zdały się uchodzić w dal. Kółeczko Wokół płomienia świecy stało się jakby jaśniejsze wokół jego pochylonej głowy. Odchylił się do tyłu, oparł głowę o krzesło, po czym wytarł twarz chusteczką. Wyciągnął z kieszeni skórzany futerał, W którym miał butelkę i zaproponował mi łyk. Odmówiłem.

— Zechce mi pan powiedzieć, co się stało? Przytaknął.

— Być może — powiedział — spowoduje pan, że się opamiętają. Jest pan Francuzem, prawda? Pan wie, jestem Anglikiem.

— Tak — odparłem.

I wtedy, ściskając żarliwie moją dłoń, spirytus tak osłabił jego zmysły, że nawet nie poczuł jej zimna, powiedział mi, że ma na imię Morgan i że potrzebuje rozpaczliwie mojej pomocy.

W tej chwili, trzymając jego rękę i czując jej gorączkę, zrobiłem dziwną rzecz. Powiedziałem mianowicie, jak się nazywam i jakie jest moje imię, choć zwykle nikomu tego nie ujawniam. Ale on i tak i nie słuchał mnie i wpatrywał się w martwe ciało kobiety. Jego usta wykrzywiły się tylko w delikatnym uśmiechu. Wyraz twarzy mógłby poruszyć każdego, trudno było pozostać przy nim obojętnym.

— To moja wina — powiedział — to ja ją tutaj sprowadziłem. Uniósł brwi, jakby się sam sobie dziwił.

— Nie — odpowiedziałem szybko — pan przecież tego nie zrobił. Niech pan mi powie, kto to zrobił.

Wydało mi się, że zmieszał się, zatopił w myślach.

— Nigdy nie wyjeżdżałem z Anglii — zaczął. — Byłem malarzem, widzi pan… jak gdyby miało to teraz jakieś znaczenie… obrazy, książki! Myślałem, że to wszystko takie malownicze! Takie malownicze!

Jego wzrok przesunął się po pokoju, głos zawisł w powietrzu. Przez dłuższy czas znów patrzył na zmarłą, a potem cicho odezwał się do niej:

— Emilio.

Zdawało mi się, że przyciska coś cennego do serca. Stopniowo, dowiedziałem się wszystkiego. Była to ich podróż poślubna, przez Niemcy aż do tego kraju, gdzie Morgan odnajdywał krajobrazy, które chciał malować. Tak oto, w końcu, przybyli do tego odległego miejsca, ponieważ tu właśnie, w pobliżu, znajdowały się ruiny klasztoru, o których mówiono, że zachowały się w dobrym stanie. Jednak Morgan i Emilia nigdy nie dotarli do tego klasztoru. Tragedia miała ich spotkać właśnie tu. Okazało się, że nie ma regularnych kursów tą drogą i Morgan musiał wynająć chłopa z wozem, aby ich tutaj przywiózł. Tego wieczoru, kiedy przybyli na miejsce, zauważyli niezwykły ruch na cmentarzu, na peryferiach wioski. Chłop, który ich tu przywiózł, zerknął tylko raz i odmówił dalszej jazdy.