Podbiegła do mnie i zdumiona wlepiła oczy w zasuwę. Położyła dłonie na szorstkich deskach drzwi.
— Czy pan wie, co pan robi!
— Gdzie są te ruiny? — zapytałem spokojnie. — Daleko stąd? Po lewej czy po prawej stronie drogi?
— Nie, nie. — Gwałtownie kręciła głową. Podważyłem drzwi i otworzyłem je. Poczułem chłodny wiew powietrza na twarzy. Jedna z kobiet siedzących pod ścianą powiedziała coś ze złością, a jakieś dziecko jęknęło przez sen.
— Wychodzę — rzuciłem krótko. — Niech mi pani zrobi jedną przysługę. Niech mi pani powie, gdzie są te ruiny, żebym mógł się trzymać od nich z daleka.
— Pan nic nie wie, nie wie — powiedziała. Położyłem wtedy rękę na jej ciepłej dłoni i popchnąłem wolno na zewnątrz. Jej stopy zapierały się o podłogę, w oczach pojawiło się przerażenie. Mężczyźni przysunęli się bliżej, ale gdy kobieta, wbrew swej woli, znalazła się na zewnątrz, zatrzymali się. Wykrzywiała głowę na boki, włosy opadły jej na oczy, dzikim wzrokiem wpatrywała się w moją rękę.
— Mów — powiedziałem. Widziałem, że wpatruje się teraz nie we mnie, lecz w Klaudię. Ta, obróciła się do niej i światło ogniska oświetliło jej twarz. Kobieta nie dostrzegała, widziałem to, ani okrągłych policzków, ani dziecięcych warg, lecz tylko oczy Klaudii, które śledziły ją z mroczną, demoniczną bystrością. Zagryzła wargi aż do krwi.
— Na północ czy na południe?
— Na północ… — wyszeptała.
— Na lewo czy na prawo?
— Na lewo.
— Jak daleko?
Kobieta rozpaczliwie próbowała uwolnić rękę z mojego uścisku.
— Trzy mile — wykrztusiła. Wtedy puściłem jej dłoń, aż odrzuciło ją na drzwi. Jej oczy były szeroko otwarte ze strachu i przerażenia. Odwróciłem się, aby odejść, ale nagle krzyknęła za mną, abym poczekał. Przystanąłem i zobaczyłem, że oderwała krucyfiks przybity nad drzwiami i wyciągnęła go w moją stronę. Z głębokich pokładów mojej mrocznej pamięci przywołałem znów Babette patrzącą na mnie i wypowiadającą pamiętne słowa: „Odstąp ode mnie, Szatanie”. Ale twarz kobiety wyrażała desperację.
— Niech pan to weźmie, w imię Boże — powiedziała. — I niech pan szybko jedzie.
Drzwi zatrzasnęły się i oto zostaliśmy z Klaudią w całkowitej ciemności.
Kilka minut później wokół nikłego światła latarni przy naszym powozie zalegała ciemność, jak gdyby wioska nigdy nie istniała. Kołysząc się, posuwaliśmy się do przodu, resory naszego wehikułu skrzypiały. W ciemnym świetle księżyca na moment ujrzeliśmy zamazane kształty gór wznoszących się nad ścianą sosen. Ciągle jeszcze miałem przed oczyma tego Anglika, słyszałem jego głos. Wszystko to mieszało się z moim własnym przerażeniem na myśl o spotkaniu z potworem, który wywołał Emilię, potworem, który ponad wszelką wątpliwość był jednym z nas. Tymczasem Klaudia szalała. Gdyby tylko mogła powozić, sama przejęłaby lejce. Bez przerwy przynaglała mnie, bym częściej używał bata. Z wściekłością odtrącała niskie gałęzie drzew, jakie pojawiały się w światłach lamp tuż przed naszymi głowami, a jej ręka, która mocno obejmowała mój bok, była twarda jak żelazo.
Pamiętam, że droga skręcała ostro. Lampy zabrzęczały na zakręcie, gdy Klaudia zawołała, próbując przekrzyczeć wiatr:
— Tam, Louis, widzisz?!
Zaciągnąłem mocno cugle. Stanęliśmy. Wsunęła mi się na kolana i mocno przycisnęła do mnie. Wóz kołysał się niczym statek na morzu. Wielka pierzasta chmura przesunęła się, odsłaniając księżyc. Wysoko nad nami zamajaczyła ciemna sylwetka wieży. Przez wysokie okno u góry przebłyskiwało niebo. Usiadłem, trzymając się mocno ławy, próbując opanować rozedrganie, które jeszcze tłukło się w mojej głowie. Jeden z koni zarżał. Potem wszystko się uspokoiło. Usłyszałem Klaudię!
— Louis, chodź…
Odszepnąłem coś szybko i nieracjonalnie. Miałem przerażające wrażenie, że Morgan jest przy mnie, mówi coś do mnie tym swoim roznamiętnionym głosem. Wokoło było cicho. Żadne stworzenie nie ruszało się w tej otaczającej nas nocy. Był tylko wiatr i cichy szum liści.
— Jak myślisz, czy on wie, że nadchodzimy? — zapytałem, nie poznając swego głosu na wietrze. Czułem, że nie ma odwrotu, ale jednocześnie wydawało mi się, że ten gęsty las jest nierzeczywisty. Chyba miałem dreszcze. I wtedy poczułem, że dłoń Klaudii bardzo delikatnie dotknęła mojej. Wysokie sosny kłębiły się za nią, a szelest liści stał się jakby głośniejszy, jak gdyby wielkie usta wsysały powiew wiatru, tworząc zawirowania w powietrzu.
— Pochowają ją na rozdrożu? Czy to chcą zrobić? Angielkę! — wyszeptałem.
— O, gdybym to ja miała twoją postać — odezwała się Klaudia — a ty moje serce. Och, Louis… — Jej głowa przytuliła się do mnie, ale gdy chciałem ją pocałować, lekko tylko dotknęła moich ust i odwróciła głowę. — Pozwól, że ja ciebie poprowadzę — poprosiła. — Nie ma już teraz odwrotu. Weź mnie na ręce — powiedziała — i postaw na drodze.
Trwało to chyba całą wieczność, gdy tak siedziałem z nią, czując jej usta na mojej twarzy, na powiekach. Klaudia poruszyła się. Miękkość jej malutkiego ciała oddalała się ode mnie ruchem tak wdzięcznym i szybkim, że wydawała się teraz jakby zastygła w powietrzu obok powozu, jej ręka zacisnęła się na moment na mojej, by puścić ją po chwili. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że patrzy na mnie, stojąc w drżącym świetle latarni powozu. Dała mi znak i zrobiła krok do tyłu.
Louis, zejdź na dół…
Wymontowałem lampę z haczyków i po chwili stałem już obok niej w wysokiej trawie.
— Czy nie wyczuwasz niebezpieczeństwa? — szepnąłem. — Czy nie czujesz tego zapachu?
Jeden z tych szybkich ulotnych uśmiechów pojawił się na jej wargach, po czym odwróciła się w kierunku zbocza góry. Latarnia wskazywała drogę przez górujący nad nami las. Klaudia zarzuciła kaptur na głowę i weszła w gąszcz.
— Poczekaj jedną chwilę…
— Strach jest twoim wrogiem — odpowiedziała, ale nie zatrzymała się.
Szła do przodu, wyprzedzając światło. Stąpała pewnie, nawet gdy wysoka trawa zaczęła ustępować kamienistemu podejściu, a las zgęstniał. Daleka wieża rozmyła się w ciemności, gdy chmury ponownie zakryły księżyc, a widok przesłonił kołyszące się gałęzie drzew. Wkrótce przestał nas dochodzić zapach i odgłosy koni, które zostawiliśmy na dole.
— Bądź en garde — szepnęła Klaudia, nie zatrzymując się i dalej wspinała się po stoku. Ruiny były bardzo stare. Dlaczego klasztor już nie istniał, nie wiedzieliśmy. Czy to za sprawą zarazy czy może pożaru, a może najeźdźca spustoszył te tereny, trudno było powiedzieć.
Nagle usłyszałem jakiś szept w ciemności. Był jak wiatr i liście, ale to nie było to. Ujrzałem, jak pochylone przy podejściu plecy Klaudii wyprostowują się i spostrzegłem jasną wewnętrzną część jej dłoni, gdy zwolniła kroku. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to woda, strumyczek wijący się po pochyłości i spływający wolno w dół wzgórza. Wyraźniej usłyszeliśmy mały wodospad. Ujrzałem go nawet między ciemnymi pniami drzew w świetle księżyca, woda rozbryzgiwała się na boki, wpadając do niewielkiej sadzawki. Sylwetka Klaudii pojawiła się przy siklawie, jej dłonie ściskały nagie korzenie drzewa w wilgotnej ziemi poniżej. Po chwili zobaczyłem, że zaczęła się wspinać na wyrastającą z mroku skałę. Widziałem, jak nieznacznie drżą jej ręce, jak buciki kołyszą się w powietrzu, by po chwili znaleźć pewne oparcie w szczelinie skalnej. Woda była zimna i sprawiała, że powietrze, światło wokół niej miało jej aromat. Przystanąłem na chwilę. Wokół panował absolutny spokój. Słuchałem. Zmysły cicho oddzielały odgłosy wody od szelestu liści, ale oprócz tego nic się nie poruszyło. I nagle opanowało mnie wrażenie, stopniowo, jak chłód ogarniający po kolei ramiona, szyję, a w końcu i twarz, że ta noc była zbyt cicha i odludna, za bardzo pozbawiona życia. Zdawało się, że nawet ptaki unikały tego miejsca. Nie było też słychać odgłosów niezliczonych małych stworzeń normalnie zapełniających brzegi strumyków. Klaudia tymczasem, już nade mną, na występie skalnym, sięgała po latarnię, a jej peleryna dotknęła mojej twarzy. Podniosłem latarnię tak, że jej postać nagle znalazła się w świetle, jak postać jakiegoś niesamowitego cherubina. Wyciągnęła do mnie rękę, jak gdyby pomimo swego małego wzrostu chciała podciągnąć mnie na skarpę. Po chwili wspinaliśmy się znowu w górę, ponad strumieniem.