— Wy obaj u mojego boku. Czy potrafisz to sobie wyobrazić, tak jak wyobrażasz sobie wszystko inne?
Ta noc, dawno temu, stanęła mi przed oczyma, jakbym znów tam był. Nie powiedziałem jej jednak o tym. Tej nocy, była przerażona i w rozpaczy uciekała od Lestata, który przynaglał ją, aby zabiła jakąś kobietę na ulicy, przed czym, jak szalona, wzbraniała się. Byłem pewny, że ta kobieta przypominała jej matkę. W końcu Klaudia wymknęła się nam całkowicie, ale odnalazłem ją w domu, ukrytą w szafie na rzeczy, pod wiszącymi marynarkami i surdutami. Siedziała tam przytulona do swej lalki. Zaniosłem ją pochlipującą do łóżeczka, usiadłem obok niej i śpiewałem piosenki, a ona patrzyła na mnie, cały czas przytulając do siebie lalkę, jak gdyby próbując ślepo i w tajemniczy sposób ukoić ból, którego sama jeszcze nie rozumiała. Czy możesz to sobie wyobrazić, tę wspaniałą, ciepłą atmosferę domową, przyciemnione lampy, wampir-ojciec śpiewający piosenki wampirowi-córce? Tylko lalka miała ludzką twarz, tylko lalka.
— Musimy się stąd wydostać! — Usłyszałem nagle głos Klaudii, jakby wyrażona myśl dopiero co powstała w jej głowie. Przyłożyła dłonie do uszu, jak gdyby chroniąc się przed jakimś okropnym dźwiękiem. — Tyle dróg mamy za sobą, tyle widzę teraz w twoich oczach. Ja po prostu głośno przedstawiam myśli, które są dla mnie niczym więcej, jak tylko czystymi rozważaniami…
— Wybacz mi — powiedziałem, najdelikatniej jak tylko mogłem, porzucając myśl o tym pokoju z przeszłości, tym wysokim dziecięcym łóżeczku i przerażonym dziecku wampirze. A Lestat? Gdzie wtedy był Lestat? Zapałka zapalona w sąsiednim pokoju, nagle materializujący się cień, tak jak światło i ciemność ożywają, gdzie nie ma niczego innego poza ciemnością.
— Nie, to ty mi wybacz… — mówiła teraz do mnie, tu, w tym malutkim pokoiku na naszej drodze do pierwszej stolicy zachodniej Europy. — Nie, wybaczmy sobie nawzajem. Ale nie wybaczajmy jemu. A bez niego — widzisz, jak się układa między nami.
— To tylko teraz, bo jesteśmy zmęczeni, a wokoło tak posępnie. … — odrzekłem jej, ale także i sobie. Ponieważ nie było na tym świecie nikogo, z kim mógłbym rozmawiać.
— Tak, i to musi się skończyć! Mówię ci, zaczynam rozumieć, że źle się do tego zabraliśmy, od samego początku. Musimy opuścić Wiedeń. Potrzebujemy naszego języka, naszej kultury. Chcę jechać prosto do Paryża.
— Myślę, że już samo słowo Paryż wywołało u mnie przyjemną reakcję. Oznaczało ulgę i powrót do dobrego samopoczucia. Byłem zdziwiony tą zmianą, gdyż już prawie zapomniałem, że można tak dobrze się czuć.
Zastanawiam się, czy potrafisz to zrozumieć, słowa bowiem nie potrafią oddać, czym naprawdę jest dla mnie Paryż. Nigdy specjalnie nie goniłem za szczęściem, a jednak słowo Paryż sprawia, że zaczynam je odczuwać.
Piękno często sprawia mi ból, a wspaniałość, przepych i okazałość świata ludzi śmiertelnych potrafi wypełnić mnie identyczną tęsknotą, jaką odczuwałem wtedy, podczas podróży po Morzu Śródziemnym. Ale Paryż, Paryż wypełnia całe moje serce, tak że całkowicie się w nim zapomniałem. Zapomniałem o tych przeklętych stworzeniach i naszych poszukiwaniach. Paryż przytłaczał, a jednocześnie przynosił ulgę, budził nadzieję bardziej niż jakakolwiek obietnica.
On był matką Nowego Orleanu, zrozumiałem to od razu. Tchnął w niego życie i ofiarował mu pierwszych mieszkańców. Był tym, czym Nowy Orlean przez tyle lat próbował się stać. Ale Nowy Orlean, choć piękny i tak gwałtownie tętniący ruchem, był powierzchowny i kruchy. Tkwiło w nim coś wiecznie barbarzyńskiego i prymitywnego, coś, co zagrażało temu egzotycznemu, ale zarazem wyszukanemu życiu, zarówno od wewnątrz, jak i z zewnątrz. Każda belka drewnianych ulic, każda cegiełka z gęstej zabudowy hiszpańskich domków, pochodziła z dzikiej puszczy, która otaczała miasto, gotowa w każdej chwili pochłonąć je na powrót. Huragany, powodzie, gorączki, zaraza i wreszcie sama już wilgotność klimatu Luizjany nieodmiennie wyciskały swoje piętno na każdej desce czy kamiennej fasadzie. Nowy Orlean zdawał się jedynie snem, wytworem wyobraźni walczących o swoją egzystencję mieszkańców, marzeniem przechowywanym w nie naruszonym stanie przez silną, choć nie do końca uświadomioną, zbiorową wolę.
Paryż, Paryż był wszechświatem, całym i skończonym sam w sobie, drążony i kształtowany przez historię wydawał się wtedy, w czasach Napoleona III, ze swoimi strzelającymi w niebo budowlami, olbrzymimi i przytłaczającymi katedrami, wspaniałymi bulwarami i krętymi średniowiecznymi uliczkami, równie wielki i niezniszczalny jak sama przyroda. Wszystko przesiąknięte było nastrojem miasta, obecnością jego zaczarowanych mieszkańców tłoczących się w galeriach, teatrach, kawiarenkach, bez końca dających życic geniuszowi i świętości, filozofii i wojnie, frywolności i najwspanialszym dziełom sztuki. Wydawało się, że jeśli cały świat miał zatopić się w ciemnościach, to to, co piękne, co wspaniałe, co najważniejsze i tak jeszcze może zakwitnąć tu, w Paryżu. Nawet wielkie majestatyczne drzewa, które dodawały wdzięku i chroniły przed słońcem piękne ulice miasta, dostrojone były do jego charakteru. I do wód Sekwany — uregulowanych, lecz malowniczych — gdy wijąc się, przepływała przez serce miasta, tak że ziemia wokół, tak ukształtowana przez krew i świadomość, przestawała być zwykłą ziemią i stawała się Paryżem.
Znów odżyliśmy. Byliśmy zakochani — i w takiej euforii, po tylu nocach spędzonych na bezcelowych poszukiwaniach we wschodniej Europie, bez jakiejkolwiek nadziei. Poddałem się całkowicie woli Klaudii, gdy zadecydowała, że zamieszkamy w hotelu „Saint-Gabriel” na Boulevard des Capucines. Plotka głosiła, że był (o jeden z największych hoteli w Europie, jego olbrzymie pokoje sprawiły, że skurczył się w naszej pamięci stary miejski dom w Nowym Orleanie, choć z drugiej strony przypominały go wykwintnością urządzenia. Mieliśmy otrzymać jeden z najwspanialszych apartamentów. Nasze okna wychodziły na oświetlony latarniami bulwar. Wczesnym wieczorem chodniki aż roiły się od spacerowiczów, nie kończący się strumień powozów płynął bez ustanku pod oknami, zabierając bogato ubrane damy i ich towarzyszy do opery, teatrów, na balet, bale czy nieustanne przyjęcia w Tuileries.
Klaudia wytłumaczyła mi przyczyny wynajęcia tak drogiego apartamentu delikatnie i logicznie, ale przy okazji zauważyłem, że stała się niecierpliwa, a to, że była zmuszona do zamawiania wszystkiego przeze mnie, męczyło ją. „Hotel — mówiła — pozwala nam na całkowitą wolność, nasze nocne wypady pozostaną zupełnie nie zauważone w stałym hotelowym zamęcie turystów z Europy. Nasze pokoje są utrzymywane w nieskazitelnej czystości przez anonimowy personel, którego nawet nie musimy widzieć, podczas gdy olbrzymia cena, jaką płacimy, gwarantuje nam prywatność i bezpieczeństwo”. Ponadto było coś jeszcze. Miejsce zapewniało jej zaspokojenie gorączkowej pasji do robienia zakupów.
— To jest mój świat — tłumaczyła, siedząc w małym atłasowym foteliku przed otwartymi drzwiami balkonowymi, przyglądając się długiemu rzędowi jednokonnych karet zatrzymujących się, jedna po drugiej, przed głównym wejściem do hotelu.
— Muszę mieć to, co mi się podoba — mawiała jak gdyby do siebie.
Tak więc, zaspokajała swoje zachcianki — a to wymyślna tapeta w róże na złotym tle, a to niezliczone meble pokrywane adamaszkiem i atłasem, a to znów wyszywane poduszki i jedwabne kapy na łóżko z baldachimem. Tuziny ciętych świeżych róż pojawiały się codziennie na marmurowych kominkach i inkrustowanych stolikach, wypełniały alkowę jej garderoby, odbijając się nieskończoną ilość razy w pochyłych zwierciadłach. Na koniec, ukoronowała wysokie drzwi balkonowe prawdziwym ogrodem kamelii i paproci.