— Tęsknię za kwiatami więcej niż za czymkolwiek innym — mówiła zadumana. Szukała ich nawet w obrazach, które kupowaliśmy w sklepach i galeriach. Wspaniałe płótna, takie jakich nigdy nie widziałem w Nowym Orleanie — od klasycznie wykonanych bukietów, które wyglądały jak żywe, kusiły, by wyciągnąć po nie rękę, dotknąć opadłych na obrus płatków, do płócien w nowym i niepokojącym stylu, na których kolory zdawały się płonąć z taką intensywnością, że zamazywały spokój starych linii, starej solidności, aby stworzyć wizje podobne do tych, które miewam, gdy bliski jestem delirium, a kwiaty wyrastają mi przed oczyma i wydają trzask jak płomienie lampy. Paryż po prostu wtargnął w te pokoje.
Czułem się tam niezwykle dobrze, porzucając rozmyślania o eterycznej prostocie, o którą delikatnie upominała się druga połowa mojego ja. Powietrze jednak było słodkie jak to z naszego dziedzińca przy Rue Royale. Wszystko było żywe przy szokującej obfitości światła lamp, które odbijało się nawet w przepysznych stiukowych sufitach pozbawionych zupełnie cienia. Światło błyskało na złoconych ornamentach, migotało w błysku żyrandoli. Ciemność nie istniała. Wampiry nie istniały.
I choć wcale nie zrezygnowałem z poszukiwań, miło i słodko było pomyśleć, że ojciec i córka wsiądą do eleganckiego kabrioletu z tego świata cywilizowanego luksusu, po to aby przejechać się wzdłuż wybrzeża Sekwany, przez most do Dzielnicy Łacińskiej i będą się włóczyć po tych ciemnych, wąskich uliczkach w poszukiwaniu historii, a nie ofiar. A potem miło było wracać do tykającego zegara i mosiężnego kozła w kominku, i do talii kart rozłożonych na stoliku. Książki z poezją, programy teatralne i wszędzie dookoła ciche odgłosy wielkiego hotelu — odległe dźwięki skrzypiec, szybki ożywiony głos kobiecy, rozmowy mężczyzn.
— Czy jest tak, jak chciałbyś, aby było? — zapytała któregoś dnia Klaudia, być może tylko dlatego, aby poinformować mnie, że wcale o mnie nie zapomniała, nie odzywała się bowiem od paru godzin; żadnych rozmów o wampirach. Coś jednak działo się niedobrego. Nie było już dawnego spokoju. W jej oczach pojawiło się zamyślenie i niezadowolenie. I choć znikało natychmiast, gdy pytałem ją o to lub rozmawiałem z nią, to jednak widziałem, że gdzieś blisko, pod skórą skrywa gniew.
— Och, wiesz, jak ja to sobie bym wyobrażał — odpowiedziałem. — Jakaś mansarda niedaleko Sorbony, dostatecznie blisko hałasów Rue St. Michel, a jednocześnie odpowiednio od niej oddalona. Ale właściwie to chcę, aby było tak, jak ty sobie tego życzysz. — Widziałem, że sprawiło jej to przyjemność, ale patrzyła nadal przed siebie, nie zauważając mnie, jak gdyby chciała powiedzieć: „I tak mi nie pomożesz, nie zbliżaj się więc zbyt blisko, nie pytaj mnie”.
Pamiętam to wszystko zbyt dobrze, zbyt ostro. Czas powinien rozmazywać kontury zdarzeń, a to co niezdecydowane, powinno łagodnieć. Te zdarzenia są zamknięte w moim sercu jak obrazy w sejfie, choć to potworne obrazy, których żaden artysta, żaden aparat fotograficzny nie powinien nigdy utrwalić. Ciągle widzę Klaudię tej ostatniej nocy stojącą przy fortepianie, na którym grał Lestat, przygotowując się do śmierci. Jej twarz, kiedy szydził z niej, jej grymas, który natychmiast przerodził się w maskę, więcej uwagi i uratowałby życie, jeśli rzeczywiście już nie żył.
Coś wzbierało powoli w Klaudii i ujawniało się przed najmniej odpowiednimi świadkami. Pojawiła się u niej nowa namiętność — do pierścionków i bransoletek zupełnie przecież nie pasujących do jej dziecięcego wyglądu. Jej żwawy krok i wyprostowana postawa zupełnie nie były dziecięce. Często, na spacerze, wybiegała przede mnie, wchodziła do małych butików i wskazywała rozkazująco palcem na jakieś perfumy czy parę rękawiczek, za które chciała następnie sama płacić. Zawsze byłem w pobliżu i zawsze zaniepokojony i nieco zaambarasowany — nie dlatego, bym obawiał się czegokolwiek w tym rozległym mieście, ale ponieważ bałem się jej i obawiałem o nią. Zawsze do tej pory odgrywała „zagubione dziecko” wobec swych ofiar lub była „sierotą”, a teraz zdawało się, że chce być kimś innym, wstrętnym, niegodziwym i szokującym przechodniów. Jej polowania na szczęście odbywały się jednak w odosobnionych miejscach. Zostawiała mnie na godzinę spacerującego wokół katedry Notre Dame albo siedzącego w powozie na skraju parku.
Aż wreszcie, którejś nocy, kiedy obudziłem się na wspaniałym łożu w naszym apartamencie hotelowym, z książką niewygodnie rozłożoną pod sobą, stwierdziłem, że pokój jest pusty, a Klaudia zniknęła. Nie ośmieliłem się zapytać chłopców hotelowych, czy ją widzieli. Zazwyczaj mijaliśmy ich szybko i bez słowa, nie znali naszych imion. Przeszukałem korytarze, wszystkie przyległe ulice, nawet sale balowe, co zresztą przyprawiło mnie o drżenie i lęk na myśl, że mogła być sama w takim miejscu. W końcu jednak zobaczyłem ją, jak nadchodziła przez boczne drzwi holu. Jej włosy ukryte pod czepkiem błyszczały od deszczu. Wyglądała jak dziecko udające się na figlarną eskapadę, które chce rozchmurzyć twarze pań i panów wokoło. Zaczęła wspinać się po wielkich schodach i minęła mnie, jak gdyby nawet mnie nie dostrzegła. Nieprawdopodobność tej sytuacji, dziwny, lecz pełen wdzięku afront, zdumiał mnie.
Zamknąłem drzwi za sobą w chwili, gdy zdejmowała już swoją pelerynę i strząsała z niej obłok złotych kropli deszczu. Rozwiązała wstążeczki czepka i odczułem dotykalną niemal ulgę, gdy zobaczyłem dziecięce ubranie pod peleryną, jakieś wstążki i coś cudownie uspokajającego, co trzymała w dłoniach — małą porcelanową lalkę. Usiadła cicho, nic do mnie nie mówiąc. Połączona jakoś na haczyki lalka, czy może druciki pod falbankowym ubiorem, stukała malutkimi nóżkami, wydając dźwięki jak małe dzwoneczki.
— To lalkowa dama — odezwała się Klaudia, podnosząc wzrok na mnie. — Widzisz, lalkowa dama. — Położyła ją na kredensie.
— Tak — odezwałem się cicho.
— Zrobiła ją pewna kobieta — dodała. — Ona robi takie laleczki, wszystkie takie same, damy, cały sklep lalek… chcę taką lalkę.
To było naigrawanie się, wiedziałem o tym. Klaudia siedziała teraz z mokrymi strąkami włosów na swym wysokim czole, całkowicie pochłonięta laleczką.
— Czy wiesz, dlaczego zrobiła ją dla mnie? — zapytała. Żałowałem w tej chwili, że tak mało cienia jest w tym pokoju, chciałem wycofać się z ciepłej orbity sztucznego światła w jakieś ciemne miejsce. Żałowałem, że siedzę na łóżku jak na jakiejś oświetlonej scenie, widząc ją przed sobą i w lustrach, całą masę odbić jej bufiastych rękawów.
— Ponieważ jesteś pięknym dzieckiem, a ona chciała sprawić ci radość — odpowiedziałem wreszcie głosem cichym i tak dziwnym, że sam go nie poznawałem.
Roześmiała się bezgłośnie.
— Pięknym dzieckiem — powiedziała, zerkając na mnie. — Czy naprawdę myślisz, że jestem jeszcze dzieckiem? — Jej twarz zachmurzyła się ponownie, obracała w palcach lalkę. — Tak, przypominam jej lalkę. Jestem jak jej lalka. Powinieneś ją widzieć, gdy pracuje nad nimi, pochylona nad lalkami, każda z taką samą twarzą, ustami.
Palcem dotknęła ust. Zdawało się, że lustra z jej odbiciem zadrżały, jak gdyby ziemia westchnęła. Powozy dudniły na ulicach, ale były daleko stąd. I wtedy zobaczyłem, co robi: w jednej ręce trzymała lalkę, drugą miała przy ustach, dłonią miażdżyła laleczkę, miażdżyła i rozrywała z trzaskiem, a kawałki potłuczonej porcelany opadały z jej zakrwawionej dłoni na dywan. Otrząsnęła ubranie z malutkich kawałeczków, jakie się na nim zatrzymały. Odwróciłem wzrok, tylko po to, aby ujrzeć ją ponownie w pochylonym lustrze nad kominkiem, jej oczy mierzyły mnie badawczo od stóp aż po czubek głowy. Zobaczyłem w lustrze, jak przysunęła się bliżej, przysiadła na łóżku.