Выбрать главу

Wiedziałem, że teraz byłem już sam, czułem to. Bicie mojego serca zdawało się wypełniać pustą uliczkę, gdy stałem pod lampą, czytając bilet wizytowy. Było to zaproszenie do teatru. Adres był mi znajomy, bo bywałem już w teatrach na tej ulicy wielokrotnie. Nazwa jednak była zdumiewająca — „Theatre des Vampires” i godzina — dziewiąta wieczór.

Obróciłem kartkę i dostrzegłem wiadomość dopisaną odręcznie: „Niech pan przyprowadzi ze sobą tę małą ślicznotkę. Jesteście mile widziani. Armand”.

Nie było wątpliwości, że postać, która podała mi bilet, napisała te słowa. Na powrót do hotelu było już mało czasu. Nadchodził świt. Puściłem się pędem. Przypadkowi przechodnie, których mijałem na bulwarach, nawet chyba nie dostrzegli cienia, który w pędzie otarł się o nich.

Wstęp do „Theatre des Vampires” możliwy był wyłącznie za okazaniem zaproszenia. Następnej nocy odźwierny przyglądał się karcie przez moment, podczas gdy na nas, stojących u wejścia, padał miękko deszcz. Padał na mężczyzn i kobiety stojących przy zamkniętym okienku kasy, na szeleszczące plakaty, które tandetnie wyobrażały wampiry z rozłożonymi rękoma i pelerynami, przypominającymi skrzydła nietoperza, gotowe do skoku na nagie ramiona śmiertelnej ofiary. Padał na pary, które przeciskały się obok nas do zatłoczonego holu. Z łatwością mogłem dostrzec, że cały ten otaczający nas tłum to byli ludzie, nie wampiry, nie ujrzałem wśród nich żadnego wampira. Nie był nim nawet chłopak, który w końcu wprowadził nas w tłum huczący rozmową, pełen zapachów wilgotnej wełny, gdzie kobiece dłonie w rękawiczkach muskały ronda kapeluszy i mokre strąki włosów. Skierowałem się ku ciemniejszym miejscom w gorączkowym podnieceniu. Oboje dopiero co piliśmy krew naszych ofiar, oblicza nasze nie były więc zbyt blade, a wzrok tak zasępiony i ponury. Smak tej krwi, którą przyjąłem z niechęcią, pozostawił we mnie uczucie niepokoju. Czułem się nieswojo, ale nie miałem zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad tym. To nie była odpowiednia noc do zabijania. Ta noc miała przecież dostarczyć nam objawień, bez względu na to, jak się zakończy. Byłem tego pewny.

Staliśmy tak oto z całym tym ludzkim tłumem, gdy nagle drzwi do audytorium zostały otwarte i młody chłopak, popychając nas uprzejmie w stronę rzędów, wskazał drogę do schodów prowadzących na galerię. Mieliśmy lożę, jedną z najlepszych w teatrze, i nawet gdyby moje policzki nie zaróżowiły się ani trochę, Klaudia nie wyglądała jak normalne ludzkie dziecko, woźny-bileter i tak nie spojrzałby nawet na nas, pozostając całkowicie obojętny na cały ten kolorowy tłum. Uśmiechnął się tylko uprzejmie, gdy odsłonił dla nas kotarę do loży i wskazał dwa krzesła przed mosiężną poręczą.

— Czy ty zatrudniałbyś w takim miejscu niewolników? — szepnęła Klaudia.

— Lestat nigdy nie ufał niewolnikom — odpowiedziałem. Przyglądałem się, jak zapełniały się powoli miejsca, przyglądałem się wspaniałym kapeluszom pań balansujących między rzędami w poszukiwaniu swych miejsc. W świetle lamp migały białe ramiona, błyszczały diamenty.

— Pamiętaj, bądź ostrożny i przebiegły. — Raz jeszcze doszedł mnie szept Klaudii spod pochylonej jasnej główki. — Za bardzo jesteś dżentelmenem.

Światła przygasały, najpierw na balkonach, a potem wzdłuż ścian na parterze. Grupka muzyków zajmowała już swoje miejsca w kanale dla orkiestry, a u spodu długiej atłasowej kurtyny najpierw zamrugały, a potem rozbłysły jasno płomienie lamp. Zdawało się, że audytorium usunęło się w cień, jak gdyby owinięte w szarą chmurę, przez którą migotały tylko diamenty na przegubach dłoni, szyjach i palcach. Rozległo się zbiorowe uciszanie przy wtórze pochrząkiwań i kasłań. Potem zaległa cisza. Słychać było tylko wolne rytmiczne uderzenia tamburynu. Po chwili zawtórowała mu cicha melodia fletu zdająca się podnosić ostre, metaliczne tony dzwonków tamburynu, tworząc niespokojną, naprzykrzającą się melodię, która przypominała nieco średniowieczne inkantacje. Dołączyły się smyczki. Dźwięk fletu rósł, a w melodii pojawiło się coś melancholijnego, smutnego. Muzyka stała się jakby zaklęciem i cała publiczność zdawała się uciszona i zjednoczona w niej. Nawet unosząca się w tej chwili kurtyna nie załamała ciszy najdrobniejszym dźwiękiem. Światła zapłonęły mocniej i wydawało się, że scena nie jest właściwie sceną, ale gęsto zarośniętym drzewami miejscem. Między drzewami można było dostrzec coś, co wydawało się niskim, kamiennym brzegiem rzeki, a nad nim, i obok, migotała powierzchnia wody, którą wyobrażał namalowany obraz na delikatnym jedwabiu, lekko tylko drżącym od ledwo wyczuwalnego przeciągu.

Posypały się oklaski nagradzające trójwymiarową iluzję. Przez moment osiągnęły crescendo i ucichły. Ubrana na ciemno postać pojawiła się na scenie, przemykając od jednego pnia do drugiego tak szybko, że gdy weszła w jasne światło sceny, zdawało się, że pojawiła się od razu na jej środku w magiczny zgoła sposób. Jedna jej ręka uniosła się spod płaszcza, ukazując wszystkim srebrną kosę, w drugiej przed niewidoczną dla widowni twarzą, trzymała maskę przedstawiającą wymalowane rysy śmierci, czaszkę.

Dało się słyszeć głębokie oddechy przerażenia. To była Śmierć, stojąca tu przed widownią, z kosą. Śmierć na skraju lasu. Coś we mnie poruszyło się, odbierałem tę scenę w jakiś ludzki sposób, nie ze strachem, ale działała na mnie magią tych delikatnie malowanych dekoracji, tajemniczością świata, w którym zakapturzona czarna postać poruszała się niespokojnie, kręcąc się do przodu i do tyłu z wdziękiem wielkiej czarnej pantery, wzbudzając właśnie owe jęki przerażenia, owe westchnienia i pełne szacunku szepty.

Ale oto, za postacią Śmierci, której gesty i ruchy zdawały się posiadać moc magiczną, jak rytm muzyki, w takt której poruszała się na scenie, pojawiły się inne postacie. Najpierw stara kobieta, bardzo zgarbiona i pochylona. Jej siwe włosy były jak mech, ręce wyciągnęły się pod ciężarem wielkiego kosza na kwiaty. Jej stopy szurały po scenie, a głowa podrygiwała w rytm muzyki. Nagle na widok Śmierci rzuciła się do tyłu, nie mogąc jednak oderwać od niej oczu. Powoli postawiła koszyk na scenie i złożyła dłonie jak do modlitwy. Była zmęczona, jej głowa opadła podtrzymywana dłońmi, jak gdyby zasnęła, po chwili wyciągnęła je przed siebie w błagalnym geście. Gdy jednak Śmierć podeszła do niej, kobieta odchyliła się, by spojrzeć jej prosto w oczy, których nie widzieliśmy, bo były ukryte w cieniu i gęstych opadających na twarz włosach. Śmierć podeszła i odskoczyła znowu do tyłu, machając ręką, jak gdyby rozwiewając przykry zapach w powietrzu. Z widowni dał się słyszeć niepewny śmiech. Gdy jednak starucha podniosła się i pośpieszyła za Śmiercią, śmiech wybuchł już nieskrępowanie.

Muzyka przeszła w skoczny taniec, towarzysząc ich bieganinie dookoła sceny. Stara goniła Śmierć, aż ta, w końcu, przywarła do pnia drzewa, szukając przed nią schronienia, kłaniając się publiczności zamaskowaną twarzą. Stara kobieta, zagubiona, pokonana, wróciła z powrotem do swojego koszyka, a muzyka stała się mniej głośna i zwolniła skoczne tempo. Przy akompaniamencie muzyki stara kobieta zeszła ze sceny. Nie podobało mi się to. Nie podobał mi się śmiech, jaki wokół słyszałem. Teraz znowu ujrzałem, jak na scenie zaczęły poruszać się inne postacie, muzyka dyktowała ich gesty i ruchy, kalek o kulach i żebraków w podartych popielatych łachmanach. Wszyscy oni próbowali dosięgnąć Śmierci, która kręcąc się, uciekała to temu, szybkim skrętem ramion w bok, to tamtemu, z jasno wyrażonym gestem obrzydzenia. Z daleka machała do nich na pożegnanie.

Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że ta blada dłoń, która wykonywała owe komiczne łuki w powietrzu wcale nie była pomalowana na biało. Ręka, która wzbudzała tyle wesołości wśród publiczności, była ręką wampira. I znów, gdy scena opustoszała, ta sama ręka uniosła się do szczerzącej zęby czaszki, jak gdyby imitując ziewanie. A potem wampir, nadal trzymając przed sobą maskę, przybrał doskonale udawaną pozę człowieka odpoczywającego, opierając się o pień drzewa, jak gdyby powoli zapadał w sen czy drzemkę. Muzyka przeszła w ćwierkanie naśladujące ptaki, falowanie wody, a reflektor, w którego żółtym świetle znajdował się wampir, przygasał, aż wreszcie zgasł całkiem, gdy postać zapadła w głęboki sen.