I wtedy zaczęło to do mnie docierać. Więc było tak, jak się tego obawiałem. Samotność i beznadzieja. Świat będzie się toczył jak dotąd, bez końca. Moje poszukiwania dobiegły kresu. Usiadłem głębiej, apatycznie wpatrując się w tańczące płomienie.
Dalsze poszukiwania były bezsensowne, bezsensowne było podróżowanie po świecie, aby za każdym razem usłyszeć tę samą historię. Czterysta lat — myślę, że powtórzyłem te słowa — czterysta lat. Pamiętam, że wpatrywałem się bez ruchu szeroko otwartymi oczyma w ogień. W płomieniach jakieś polano wolno opadało coraz niżej w żar ognia, który je pochłonie jeszcze tej nocy.
Armand poruszył się z głośnym szelestem ubrania. Błyskawicznie znalazł się przy mnie, klękając u mych kolan i przytrzymując dłońmi moją głowę. Jego oczy płonęły.
— To zło, to pojęcie zła wzięło się z rozczarowania, ze zgorzknienia! Czy nie widzisz tego? Dzieci Szatana! Dzieci Boże! Czy to jedyne pytanie, z jakim do mnie przyszedłeś, czy to jedyna wizja, jaka cię prześladuje? Dzielisz świat na istoty boskie i diabły, podczas gdy jedyna moc, jaka istnieje, jest wewnątrz nas? Jak możesz wierzyć w te stare, fantastyczne kłamstwa, te mity, te alegorie nadprzyrodzonych?
Chwycił wizerunek diabła znad Klaudii siedzącej nadal z kamiennym wyrazem twarzy, tak szybko, że nie ujrzałem ruchu, a jedynie jego łypiące oko, tuż przed sobą, a potem trzask płomieni.
Coś we mnie pękło, kiedy to powiedział, coś się rozerwało, tak że fala uczucia stała się jednością z moimi muskułami w każdej kończynie. Wstałem gwałtownie, cofając się przed nim.
— Oszalałeś! — zapytałem zdumiony własnym gniewem, własną rozpaczą. — Stoimy tutaj, my dwaj nieśmiertelni, wieczni, którzy wstają co noc, by karmić swą nieśmiertelność ludzką krwią, a tam, na tym biurku, oparte o wiedzę wieków siedzi dziecko bez skazy, równie demoniczne jak my sami, i ty mnie pytasz, jak mogę wierzyć, że odnajdę odpowiedź w tym, co nadprzyrodzone! Mówię ci, po ujrzeniu tylko tego, co sam zrobiłem, mógłbym, do diabła, uwierzyć we wszystko. Czyż nie? A wierząc tak, tak będąc ogłupiony rzeczywistością, mogę teraz przyjąć najbardziej fantastyczną prawdę: że to wszystko nie ma żadnego znaczenia.
Wycofałem się do drzwi, z dala od jego zdumionej twarzy. Jego dłoń krążyła wokół warg, palce zginały się, by ukryć się w dłoni.
— Nie! Wróć… — szepnął.
— Nie, nie teraz. Pozwól mi odejść. Tylko na chwilę… pozwól mi odejść… Nic się nie zmieniło, wszystko w porządku. Niech to tylko dotrze do mnie… teraz, po prostu, pozwól mi odejść.
Spojrzałem do tyłu, zanim zamknąłem drzwi. Klaudia patrzyła na mnie z głową lekko obróconą, choć siedziała tak jak przedtem z rękoma na kolanach. Machnęła do mnie gestem tak subtelnym jak jej uśmiech, dając mi znak, z domieszką ledwo dostrzegalnego smutku, że mam odejść.
Chciałem uciec z tego miejsca, znaleźć się na ulicach Paryża, wędrować nimi tak długo, aż całe to nagromadzenie wstrząsów psychicznych stopniowo opadnie. Ale, gdy szedłem po omacku wzdłuż kamiennego korytarza dolnej piwnicy, poczułem się zupełnie zagubiony. Może nie byłem zdolny do posługiwania się własną wolą. Wydało mi się jeszcze bardziej absurdalne niż kiedykolwiek to, że Lestat nie żyje. Jeśli była to prawda. Przypominając go sobie, czego nigdy zresztą nie mogłem się wyzbyć, widziałem go teraz w lepszym świetle niż do tej pory. Zagubionym jak reszta nas. Nie jako strażnika jakiejś wiedzy, zazdrosnego o nią i obawiającego się podzielić nią z kimkolwiek. On nic nie wiedział, bo nie było żadnej tajemnicy! Zupełnie rozkojarzony zdałem sobie nagle sprawę, że siedzę na ciemnych schodach prowadzących na górę, do teatru. Światło z sali balowej przedostawało się przez nierówne, surowe drzwi. Rękoma trzymałem się za głowę, zmęczenie zaczęło coraz bardziej mnie opanowywać. Rozum doradzał mi — śpij! Ale głębiej jeszcze dodawał — śnij. A przecież nie zrobiłem nawet kroku, by wrócić do hotelu „Saint-Gabriel”, który wydawał się bezpiecznym i odpowiednim miejscem dla mnie w tej chwili, subtelnym, luksusowym miejscem ukojenia, gdzie mógłbym spocząć w ciemnobrązowym, atłasowym fotelu, wyciągnąć jedną nogę na otomanę i spoglądać, jak płomienie ognia liżą marmurowe kafle. Uciec od tego, myślałem, uciec od tego wszystkiego, co cię wciąga. I znów nadeszła ta myśclass="underline" źle postąpiłem z Lestatem, nienawidziłem go z błędnych przyczyn. Szeptałem to, próbując usunąć tę myśl z ciemnych i odległych pokładów świadomości, a mój szept odbijał się o kamienne sklepienie schodów.
I wtedy usłyszałem cichy głos, zbyt słaby, by mogła go usłyszeć istota ludzka:
— A więc jak to było? Jaką wyrządziłeś mu krzywdę? Obróciłem się tak gwałtownie, że aż straciłem oddech. Jakiś wampir siedział obok mnie, tak blisko, że prawie ocierał się o mój rękaw koniuszkiem buta. Siedział z przyciągniętymi do siebie nogami, obejmował je dłońmi. Przez chwilę myślałem, że moje oczy mnie zawodzą. To był ten, który grał Śmierć na scenie, a którego Armand nazywał Santiago.
A przecież w jego zachowaniu nic nie przypominało jego poprzedniej natury, tej diabelskiej i pełnej nienawiści, którą poznałem parę godzin temu, kiedy napadł na mnie. Patrzył teraz znad swych podciągniętych kolan, z włosami w nieładzie, rozprężony, bez przebiegłości w oczach.
— To nikogo nie obchodzi — odpowiedziałem. Strach powoli opadał we mnie.
— Ale wymieniłeś jakieś imię, słyszałem, że wypowiedziałeś jakieś imię — powiedział.
— Imię, którego już więcej nie chcę wypowiadać — odpowiedziałem, odwracając od niego wzrok. Teraz dopiero zobaczyłem, w jaki sposób podszedł do mnie, dlaczego jego cień nie padł na mnie. Przyklęknął po prostu w moim cieniu. Jego obraz ześliznął się w dół po kamiennych schodach. Zaniepokoił mnie nieco i przypomniałem sobie, że w żadnym wypadku nie można mu wierzyć. Wydało mi się wtedy, że Armand, ze swoją hipnotyczną siłą wyciągnął ze mnie, bez słów, dokładne dane na temat mojego stanu duszy i umysłu. Ale ten, ten był kłamcą. Czułem jednocześnie jego siłę, brutalną i tętniącą, która była prawie równa sile Armanda.
— Przyjechałeś do Paryża w poszukiwaniu nas, a teraz siedzisz samotnie tu, na tych schodach… — powiedział pojednawczym tonem. — Dlaczego nie zbliżysz się do nas? Dlaczego nie przemówisz i nie opowiesz nam o tej osobie, której imię wspomniałeś. Wiem, o kogo chodzi. Znam to imię.
— Nie znasz, nie możesz znać. To był śmiertelny człowiek — odrzekłem bardziej instynktownie niż z przekonaniem. Myśl o Lestacie niepokoiła mnie, a jeszcze bardziej myśl, że on może dowiedzieć się o jego śmierci.
— Przybyłeś aż tutaj, aby rozmyślać o śmiertelnych? — zapytał, ale nie było zarzutu czy kpiny w jego tonie.
— Przyszedłem tu, aby być sam, bez obrazy. To fakt — wymamrotałem.
— Sam w tym stanie ducha? Nawet nie słyszałeś moich kroków… Lubię ciebie. Chcę, żebyś poszedł ze mną na górę. — Gdy to mówił, powoli podniósł mnie ze schodów i postawił na stopniach.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi od celki Armanda i długi snop światła padł na korytarz. Słyszałem, jak nadchodzi. Santiago puścił mnie. Stałem tak, zakłopotany. Armand pojawił się na najniższym stopniu z Klaudią na rękach. Miała taki sam apatyczny wyraz twarzy jak podczas mojej rozmowy z Armandem. Zdawało się, że jest głęboko pogrążona we własnych myślach i niczego wokół nie dostrzega. Pamiętam, że zwróciłem na to uwagę, choć nie wiedziałem, co o tym myśleć. Szybko odebrałem ją z rąk Armanda i poczułem dotyk jej miękkiego ciała, jak gdybyśmy byli razem w trumnie, powoli zapadając w paralityczny sen.