Выбрать главу

Lestat nie zginął w pożarze w teatrze. Uznałem go za nieżywego, ale tak wcale nie było. Armand powiedział mi kiedyś, że nikt w teatrze nie przeżył owej nocy. Teraz jednak przyznał, że niezupełnie tak było. Lestat wyprowadził się wcześniej — wtedy, kiedy uciekłem od Armanda i zasnąłem na wzgórzu Montmartre. Dwa inne wampiry, które zostały stworzone przez tego samego mistrza co Lestat, towarzyszyły mu w załatwianiu biletów do Nowego Orleanu.

Nie potrafię przekazać ci wrażenia, jakie na mnie zrobiła ta wiadomość. Armand oczywiście utrzymywał, że chronił mnie przed tym sekretem w nadziei, że nie będę próbował przedsiębrać tak długiej podróży, li tylko po to, by dokończyć zemsty, podróży, która tym samym stanie się dla mnie bolesna i ciężka. Tak naprawdę jednak nie myślałem wcale o Lestacie tej nocy, kiedy podpaliłem teatr. Myślałem o Santiago i Celeście. W rzeczy samej Lestat wzbudzał we mnie uczucia, z których wcale nie miałem ochoty komukolwiek się zwierzać, uczucia, o których chciałem zapomnieć. To nie była jednak nienawiść.

Kiedy dowiedziałem się o tym z ust Armanda, stało się tak, jakby zasłona chroniąca mnie do tej pory zrobiła się cienka i przezroczysta, i choć nadal rozciągała się pomiędzy mną a światem uczuć, dostrzegłem przez nią Lestata i znów chciałem się z nim zobaczyć. Z takim uczuciem przepełniającym moją duszę wylądowałem wraz z Armandem któregoś dnia w Nowym Orleanie.

Wiosna była już w pełnym rozkwicie. Gdy tylko wyszedłem z dworca kolejowego na ulicę, wiedziałem, że znów jestem w domu. Jak gdyby już samo powietrze było inne, o specyficznym zapachu. Poczułem nadzwyczajne wprost odprężenie, spacerując po nagrzanych, gładkich chodnikach pod znajomymi dębami. Przysłuchiwałem się nie kończącym rozedrganym dźwiękom nocy. Oczywiście, Nowy Orlean zmienił się. Byłem daleki od opłakiwania starego, ale z rozczuleniem i wdzięcznością rozpoznawałem to, co wydawało się nie zmienione. Odnalazłem w spokojnym Garden District, z dala od centrum, który za moich czasów nazywał się Faubourg St. Marie, jeden z okazałych pałaców, stojących tu już wtedy, gdy ja byłem jeszcze w mieście. Znajdował się w pewnym oddaleniu od cichej uliczki, tak że mogłem spacerować w świetle księżyca pod rosnącymi tam drzewami magnolii, czułem znów tę samą słodycz i spokój, jakich doznawałem za dawnych czasów, nie tylko w ciemnych wąskich uliczkach Vieux Carre, ale i w dzikim krajobrazie Pointę du Lac. Rosły tam kapryfolia i róże i w półmroku majaczyły na tle gwiazd majestatyczne kolumny w stylu korynckim, a za bramą były inne senne uliczki, inne pałace…

Zabrałem Armanda na Rue Royale, gdzie zmieszaliśmy się z tłumem ludzi przed antykwariatami, galeriami, sklepami z antykami i jasno oświetlonymi drzwiami modnych restauracji. Byłem zaskoczony, odkrywając, że dom, który zamieszkiwaliśmy wraz z Lestatem i Klaudią, stał nadal, z niewiele tylko zmienioną świeżym tynkiem fasadą. Dwa duże okna balkonowe były otwarte na małe balkoniki nad sklepem, znajdującym się poniżej, i dostrzegłem w środku miękki blask elektrycznego światła i elegancką tapetę, dość często spotykaną w owych latach przed wojną. Miałem wrażenie, że tam, na górze, jest Lestat. Odczuwałem go silniej niż Klaudię i byłem pewny, że odnajdę go gdzieś w Nowym Orleanie.

Czułem jeszcze coś. Gdy Armand poszedł swoją drogą, opanował mnie smutek. Nie był to jednak bolesny, porywczy, namiętny smutek. Było to uczucie głębsze, niemal słodkie jak zapach jaśminu i róż rosnących w starym ogrodzie na dziedzińcu, który obserwowałem przez żelazną bramę. Smutek ten dał mi subtelną satysfakcję i przykuł do tego miejsca przez dłuższą chwilę, zatrzymywał mnie w tym mieście, i tak naprawdę wcale nie opuścił, także tej nocy, kiedy stąd odjeżdżałem.

Ciekaw jestem, do czego mógł doprowadzić ten smutek, co mogło się narodzić we mnie, być silniejsze ode mnie samego. Ale za bardzo wybiegam naprzód.

Wybiegam naprzód, bo wkrótce po tej wizycie przed naszym domem ujrzałem w Nowym Orleanie wampira, gładkiego młodzieńca o białej twarzy, spacerującego samotnie szerokim trotuarem St. Charles Avenue, nad ranem, krótko przed świtem. Byłem przekonany, że jeśli Lestat jest nadal wśród żywych, to ten wampir może go znać i zaprowadzić mnie do niego. Oczywiście nie dostrzegł mnie. Dawno już nauczyłem się wykrywać istoty tego samego gatunku w wielkich miastach, nie dając im nawet szansy, by mnie zauważyły. Armand podczas swoich krótkich spotkań z wampirami w Londynie i Rzymie dowiedział się, że spalenie „Theatre des Vampires” odbiło się szerokim echem po całym świecie, i że zarówno on, jak i ja zostaliśmy uznani za banitów wykluczonych ze społeczności wampirów. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, gdyż i tak unikałem ich, aż do dzisiejszego dnia. Zacząłem przyglądać się temu młodzieńcowi w Nowym Orleanie i parę razy poszedłem za nim, choć prowadził mnie jedynie do teatrów lub w inne miejsca rozrywek, którymi nie byłem już zupełnie zainteresowany. Którejś jednak nocy sprawy potoczyły się inaczej.

Był bardzo ciepły wieczór i od razu rozpoznałem, jak tylko zobaczyłem go na St. Charles Avenue, że nie włóczy się po mieście bez celu. Szedł nie tylko szybko, ale w dodatku wydawał się nieco zmartwiony. Kiedy skręcał z alei w wąską ulicę, która od razu stała się nędzna i ciemna, poczułem, że z całą pewnością zaprowadzi mnie do interesującego miejsca.

W tym momencie wampir wkroczył cicho do małego domku przy ulicy, sprowadzając śmierć na jego właścicielkę. Zrobił to bardzo szybko, bez żadnej przyjemności. Kiedy było już po wszystkim, zabrał jej dziecko z kołyski, owinął dokładnie w niebieski, wełniany koc, po czym wyszedł ponownie na ulicę.

Minął dwie, trzy przecznice i zatrzymał się przed zarośniętym winem żelaznym płotem, otaczającym duże podwórko. Za drzewami zobaczyłem stary dom, ciemny, nieco odrapany, z ozdobną, miejscami zardzewiałą, żelazną balustradą na długich galeriach. Wyglądał na dom potępieńców, zagubiony tutaj między małymi, drewnianymi domkami. Jego wysokie, puste okna spoglądały na to, co musiało być ponurym nieładem niskich dachów kilku domków, sklepiku warzywnego na rogu i małego baru. Szeroka, ciemna przestrzeń dzieliła w jakiś sposób ponury dom od pozór stałych. Musiałem przesunąć się spory kawałek wzdłuż płotu, zanim dostrzegłem niewielkie światełko w jednym z dolnych okien za gęstymi konarami drzew. Wampir tymczasem przeszedł już przez bramę. Słyszałem płacz dziecka, a potem już nic. Poszedłem za nim bez trudu, przeskakując stary płot i lądując w ogrodzie. Szybko podszedłem pod długi frontowy ganek.

Kiedy Podkradłem się pod jedno z wysokich okien, oczom mym ukazał się zdumiewający widok. Pomimo bowiem gorąca tej bezwietrznej nocy, kiedy jedynym znośnym dla człowieka czy wampira miejscem była galeria, w środku palił się ogień na kominku, a wszystkie okna były pozamykane. Młody wampir siedział przy ogniu i rozmawiał z innym wampirem, który stał niepewnie przy kominku, wyciągnąwszy długie nogi w pantoflach tuż pod kratę przed ogniem, i szczypał nerwowo drżącymi palcami klapy nędznego szlafroka. Chociaż spod sufitu, z gipsowego wieńca róż zwisał przewód elektryczny z wyłącznikiem, jedynie lampa gazowa stojąca na stoliczku obok płaczącego małego dziecka dawała nieco światła, nie licząc płonącego kominka.