Выбрать главу

Rozgrzmiał przeraźliwy, demoniczny huk bębnów. Faustus wiedział, co on oznacza: jedna z czcicielek pnie się na złoty posąg. Menandros, urzeczony widokiem, wychylał się nieostrożnie. Nie było obaw, że w tej części ceremonii któryś z rozochoconych celebrantów podniesie wzrok i dostrzeże intruza, jednakże Grek mógł wypaść, stoczyć się w dół i runąć między nich. Śmiałków podpatrujących ceremonie ku czci Priapa karano śmiercią. Faustus wyciągnął rękę, lecz uprzedził go książę, który już ciągnął do siebie posła.

Wprawdzie przyglądanie się z ukrycia było zakazane, pewnym osobom zezwalano jednak na wejście do kaplicy. Faustus wiedział, że pod ścianą, w cieniu za posągiem, rozstawiło się pięciu lub sześciu muskularnych niewolników. Lada chwila kapłanka Priapa miała dać sygnał do rozpoczęcia orgii.

Menandrosa trzeba było siłą odciągać. Czaił się przy krawędzi szczeliny niczym mały chłopiec, pragnący poznać najtajniejsze sekrety kobiecości. I chociaż przedstawienie ciągnęło się już długo, bardzo długo, tak że zaspokoiłoby największego dociekliwca, to jednak Menandros chciał zobaczyć więcej. Faustusa frapował jego głód poznania. Sam ledwo pamiętał czasy, kiedy życie toczące się na dole miało dlań posmak nowości, więc z zaskoczeniem patrzył na Menandrosa, który okazywał niezwykłą ciekawość wobec rzeczy tak przyziemnych jak zmysłowe igraszki w czasie orgii. Zupełnie jakby na dworze cesarza Justyniana nade wszystko ceniono cnotę i czystość obyczajów. Mimo przeczących temu pogłosek.

Gdy wreszcie udało się odciągnąć ambasadora, ruszyli dalej, żeby zaliczyć następny punkt wycieczki: sadzawkę chrzczeńców.

— Tutaj na was poczekam — oznajmił Faustus na skraju stromych, spiralnych schodów, prowadzących w czarną, nieprzeniknioną otchłań, gdzie odbywały się rytuały kultu zanurzania. — Takie wspinaczki już nie dla mnie, grubasa i niezgraby.

Było to, o czym dobrze wiedział, czarujące miejsce: wydrążone w skale groty o gładkich ścianach, ozdobione połyskliwą szklaną mozaiką w kolorze bieli, czerwieni i błękitu, dodatkowo rozjaśnioną złotymi malunkami; były sceny z polowania Diany, gruchające gołębie, kupidyny pływające z łabędziami, nimfy w erotycznych pozach, rozbuchani satyrowie. Jednakże dokuczała duchota i stęchlizna, śliskie kamienne schody dawały się we znaki obolałym nogom, a ostatnia wymęczająca faza długiego zejścia, prowadząca z mozaikowej groty do bezdennej czarnej sadzawki, położonej na najniższym poziomie, byłaby dla niego nader trudna. A przecież, o zgrozo, czekałoby go potem wyjście na górę.

Zatem wolał poczekać. Z ciemności doleciał szmer srebrzystych śmiechów. Oddawano tu cześć trackiej bogini Bendis: wulgarnemu, długowłosemu demonowi, skupiającemu wokół siebie bezwstydnych czcicieli. O każdej porze dnia i nocy można się było natknąć na ceremonię, obejmującą zwyczajne orgiastyczne ekscesy, jednakże okraszone spektakularnym skokiem do lodowatej sadzawki, w której nurzała się Bendis, dająca przebaczenie za popełnione grzechy i zachęcająca do popełniania nowych. Nie był to zamknięty krąg wtajemniczenia, wszystkich mile witano. Faustus dawno poznał sekrety kultu Bendis. W przeszłości często chrzcił się w przeraźliwie zimnej wodzie i nie marzył o podobnej przygodzie. Wprawne zabiegi jego numidyjskiej turkaweczki Oalatei dostatecznie rekompensowały mu słabnącą chuć.

Bardzo długo czekał, nim Menandros i Maksymilian powrócili z głębin. Po wyjściu niewiele mówili, lecz triumfalny wyraz na zarumienionej twarzy Greka świadczył o tym, że w sanktuarium chrzczeńców zaznał rozrywek, na jakich mu zależało.

Przyszła kolej na chaldejskie nierządnice. Musieli się przeprawić na drugi koniec podziemnego miasta, pod Circus Maximus, gdzie spotykały się liczne pieczary. Menandros chyba nasłuchał się opowieści o tych ladacznicach, w dużej mierze bajek wyssanych z palca.

— Nie wolno ich nazywać nierządnicami — wyjaśnił Faustus. — To są prostytutki, święte prostytutki.

— Niewielka różnica — skomentował z przekąsem Grek.

— Rozumie się przez to — dodał Cezar — że zawsze są to szanujące się kobiety, wyznawczynie kultu, który przywędrował do nas z Babilonii. Niektóre nawet się stamtąd wywodzą, chociaż te należą do rzadkości. Tak czy inaczej, wymaga się od każdej, ażeby jeden jedyny raz, między… tu nie jestem pewien, Faustusie… szesnastym a trzydziestym rokiem życia, udała się do sanktuarium bogini, usiadła tam i czekała na nieznajomego, który przyjdzie i weźmie ją na noc. Rzuca jej na kolana drobną srebrną monetę. Ona wtedy wstaje i idzie z nim, choćby był paskudną, obmierzłą kreaturą. Tym uczynkiem wypełnia swoje zobowiązanie wobec bogini, by po powrocie wieść życie czyste i niewinne.

— Niektóre, jak słyszałem — powiedział Faustus — przychodzą wiele razy, żeby wypełnić swą powinność. Być może z nadmiernej pobożności. No, chyba że lubią zabawę z nieznajomym.

— Chciałbym to zobaczyć. — Menandros znów promieniał chłopięcym zapałem. — Cnotliwe kobiety, powiadacie? Żony i córki możnych ludzi? I muszą się oddawać nieznajomym? Nie mogą odmówić pod żadnym pretekstem? Justynian nie uwierzy, jak mu powiem.

— To przecież przyszło ze Wschodu — zauważył Faustus. — Z chaldejskiej Babilonii. Przedziwne, że w twojej stolicy o tym nie słyszano.

Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć. Z licznych opowieści, jakie doszły jego uszu, wnosił, że Konstantynopol jest równie gościnny dla orientalnych wierzeń jak Rzym. Zaczynał się zastanawiać, czy Menandros, posłuszny racji stanu, nie jest zmuszony przedstawiać Cesarstwo Wschodu jako ostoję surowej pobożności i wszelkich cnót moralnych. Może czynił tak przez wzgląd na warunki przymierza, które chciał negocjować? W każdym razie, powody były niejasne.

Tego dnia nie udało im się zobaczyć świętych chaldejskich prostytutek. Pokonali połowę drogi, gdy od strony Via Subterranea dobiegł ich stłumiony gwar wzburzonych głosów. Zbliżywszy się do podziemnego gościńca, potrafili już zrozumieć treść urwanych zdań. Chaotyczne okrzyki ciągle zlewały się ze sobą, lecz sprowadzały się do jednego: — Cesarz nie żyje! Cesarz nie żyje!

Pomyłka wykluczona.

— Tak szybko… — bąknął Maksymilian grobowym tonem, jakby sam umierał. — To się nie miało stać dzisiaj.

Faustus zerknął na Cezara, który miał kredowobiałe oblicze, jakby całe życie przesiedział w podziemnych grotach. Jego oczy, ciskające błyskawice, upodabniały się do kunsztownie wygładzonych szafirów. Porażał spojrzeniem.

Nadbiegł ku nim, gnany trwogą, mężczyzna w luźnych, żółtych szatach kapłana jakiejś azjatyckiej religii. Wpadłszy na Maksymiliana w wąskim korytarzu, próbował się przecisnąć koło niego, ten jednak chwycił i unieruchomił jego ręce, przysunął twarz do jego twarzy i zapytał o wieści.

— Jego wysokość… — wysapał mężczyzna z wybałuszonymi oczami. Mocno seplenił na syryjską modłę. — Nie żyje! Przed pałacem płonie wielkie ognisko. Pretorianie wyszli na ulice, żeby pilnować porządku.

Z przekleństwem na ustach Maksymilian odepchnął Syryjczyka, przy czym zrobił to tak stanowczo, że nieszczęśnik odbił się od ściany. Potem spojrzał na Faustusa.

— Muszę wracać do pałacu — oświadczył. Nie mówiąc nic więcej, odwrócił się i puścił biegiem. Pędząc potężnymi, wściekłymi susami w stronę Via Subterranea, zniknął z oczu Faustusowi i Menandrosowi.

Poseł wydawał się przybity nowiną.

— Nas też nie powinno tu być — rzekł.

— To prawda.

— Idziemy do pałacu?

— Lepiej nie ryzykować. Wszystko się może zdarzyć, kiedy umiera cesarz, a następca tronu przebywa daleko.