Po powrocie do samochodu obejrzałam zęby w lusterku, by upewnić się, że nie są pocętkowane kiełkami lucerny. Nie chciałabym rozmawiać z ludźmi, wyglądając, jakbym przed momentem pasła się na łące. Przewertowałam notes w poszukiwaniu adresu rodziców Ricka Bergena, potem rozłożyłam mapę miasta. Nie miałam pojęcia, gdzie biegnie Turquesa Road. W końcu wypatrzyłam ją, uliczkę rozmiarów włosa, odchodzącą w bok równie niewyraźnej alejki u stóp pogórza, które podchodzi pod tylną część miasta.
Dom był solidny i prosty, bez żadnych łuków i wygięć, z tak stromym podjazdem, że oszczędziłam autu wspinaczki i wcisnęłam go pod krzew przypołudnika, rosnący poniżej. Łysy mur z prasowanego żużlu zapobiegał zwaleniu się wzgórza na drogę i sprawiał wrażenie serii barykad, pnących się zygzakiem aż pod budynek. Gdy dotarłam na werandę, ujrzałam wspaniały widok, szerokokątną panoramę Santa Teresa od jednego końca do drugiego, z oceanem za plecami. Po mojej prawej ręce, wysoko, szybowała lotnia; zataczając leniwie kręgi, zbliżała się do plaży. Dzień kąpał się w słońcu, małe obłoki przypominały białą mgiełkę, zaczynającą parować. Panowała cisza jak makiem zasiał. Żadnego ruchu ulicznego, żadnej oznaki bytności sąsiadów. Dostrzegałam jeden, dwa czubki dachów, ale nikogo żywego. Zagospodarowanie terenu zielonego było oszczędne, składało się z roślin odpornych na suszę: ognika, wistarii i sukulentów.
Zadzwoniłam. Mężczyzna, który wyszedł do drzwi, był niski, spięty i nieogolony.
– Pan Bergen?
– Zgadza się.
Wręczyłam mu swoją wizytówkę.
– Nazywam się Kinsey Millhone. Bobby Callahan wynajął mnie, bym przyjrzała się wypadkowi…
– Po co?
Napotkałam jego wzrok. Oczy miał małe i niebieskie, otoczone czerwoną obwódką. Jego policzki kłuły dwudniowym zarostem, który upodabniał go do kaktusa. Mógł być po pięćdziesiątce, czułam zapach piwa i potu. Rzedły mu włosy, które usiłował zaczesywać do tyłu. Nosił spodnie, rzekłbyś, wyszarpane z paczki Armii Miłosierdzia, oraz podkoszulek z napisem „Życie to dziwka. A potem umierasz”. Ręce miał miękkie i bezkształtne, lecz brzuszysko wypinał niczym piłkę do kosza, maksymalnie napompowaną. Chciałam odpowiedzieć tym samym szorstkim tonem, jakim zwracał się do mnie, ale ugryzłam się w język. Ten człowiek stracił syna. Kto powiedział, że powinien być grzeczny?
– Sądzi, że tamten wypadek to było zabójstwo – powiedziałam.
– Gówno prawda. Nie chcę być niegrzeczny, paniusiu, ale muszę cię oświecić. Bobby Callahan to nadziany dzieciak. Jest zepsuty, nieodpowiedzialny i samowolny. Do cholery, wypił za dużo i zjechał z drogi, zabijając mojego syna, który przypadkowo był jego najlepszym przyjacielem. Wszystko inne, co słyszałaś, to pieprzone gówno.
– Nie jestem tego taka całkiem pewna – powiedziałam.
– Cóż, ja jestem i mówię to otwarcie. Sprawdź raporty policyjne. Wszystko tam jest. Przeglądałaś je?
– Wczoraj otrzymałam kopie od prawnika Bobby’ego.
– Żadnych namacalnych dowodów, mam rację? Masz zapewnienie Bobby’ego, że ktoś zepchnął go z drogi, ale nie masz nic, by potwierdzić jego słowa, co w moim przekonaniu czyni z jego opowieści stek bzdur.
– Policja chyba mu wierzy.
– A myślisz, że nie można ich kupić? Myślisz, że nie można ich przekonać kilkoma dolcami?
– Nie w tym mieście – stwierdziłam.
Ten człowiek naprawdę zepchnął mnie do defensywy i nie byłam zadowolona z obranej przez siebie taktyki.
– Kto tak powiedział?
– Panie Bergen, znam większość miejscowych policjantów. Pracowałam dla nich… – Brzmiało to wykrętnie, ale byłam szczera.
Znowu przerwał, mówiąc:
– Pieprzenie! – Wykonał gest zniecierpliwienia, odwracając głowę ze wstrętem. – Nie mam na to czasu. Może żona z tobą porozmawia.
– Wolałabym raczej porozmawiać z panem – nalegałam. Wydał się tym zaskoczony, jakby nigdy nikt nie wolał z nim rozmawiać.
– Zapomnij o tym. Ricky nie żyje. Wszystko skończone.
– A jeśli nie? Załóżmy, że Bobby mówi prawdę i to nie jego wina.
– A co to ma ze mną wspólnego? Tak naprawdę mam to głęboko gdzieś.
Już miałam odpowiedzieć, lecz zamiast tego milczałam, zdając się na jakiś wewnętrzny instynkt. Nie chciałam wplątać się w jakąś nieskończoną, małostkową sprzeczkę, której jedynym efektem byłoby dalsze rozjuszenie tego człowieka. Jego wzburzenie było wielkie, ale przypuszczałam, że znajduje jakieś ujście.
– Czy może mi pan poświęcić dziesięć minut?
Zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym przystał na to ze zniecierpliwioną miną.
– Chryste, pośpiesz się z tym. Jem właśnie lunch. Revy i tak nie ma. – Odszedł od drzwi, pozostawiając mi ich zamknięcie i podążenie za nim w głąb domu, wyłożonego jednolitymi dywanami i cuchnącego, jakby go nigdy nie wietrzono. Zasłony zsunięto, by obronić się przed naporem popołudniowego słońca, a światło w mieszkaniu miało bursztynowy odcień. Ujrzałam komplet dwóch kanap obitych zielonym skajem, ośmiostopową dzieloną sofę z dywanikiem na jednym końcu, okupowanym przez wielkiego, czarnego psa.
Kuchnię wyłożono trzydziestoletnim linoleum, szafki kredensu pomalowano na intensywny odcień różu. Wyposażenie przywodziło na myśl ilustrację ze starego numeru „Ladies Home Journal”. Znajdował się tu mały, wbudowany blacik śniadaniowy z gazetami złożonymi na jednej z ławek, wąski drewniany stół, dekorowany nigdy niezmieniającą się kompozycją cukierniczki, papierowych serwetek, solniczki i pieprzniczki w kształcie kaczki; był też słoiczek z musztardą, butelka keczupu i sosu A-1. Zauważyłam, co przygotował na kanapki: stosik plasterków sera żółtego i mielonki z dodatkiem oliwek i złowieszczo wyglądających kawałków zwierzęcego ryja.
Usiadł i ruchem dłoni wskazał mi ławkę po drugiej stronie. Odsunęłam kilka gazet. Rozsmarowywał właśnie miracle whip na miękkim, białym chlebie, mogącym zastąpić gąbkę. Odwracałam dyskretnie wzrok, jakby zajęty był jakąś pornograficzną praktyką. Położył na chlebie cienki plasterek cebuli, po czym odarł ser z celofanowej otuliny, wykańczając wszystko liśćmi sałaty, koperkowymi piklami, musztardą i mięsem.
Wreszcie raczył na mnie spojrzeć.
– Jesteś głodna?
– Umieram z głodu – odrzekłam.
Jadłam zaledwie pół godziny temu i nie z mojej winy byłam znowu głodna. Na pierwszy rzut oka kanapka była nafaszerowana środkami konserwującymi, które mogły okazać się dokładnie tym, czego domagał się mój organizm. Przeciął po przekątnej swe pierwsze arcydzieło, podsuwając mi połowę, potem przyrządził drugą kanapkę, jeszcze obfitszą niż ta pierwsza, i też ją przedzielił. Obserwowałam go cierpliwie jak wytresowany pies, aż dał sygnał do jedzenia.
Przez trzy minuty siedzieliśmy w milczeniu, pożerając lunch. Otworzył dla nas po piwie. Nie cierpię miracle whip, lecz tym razem smakował mi niczym marcepan. Chleb był tak delikatny, że opuszkami palców pozostawialiśmy przy skórce wgłębienia.
Między kęsami przetarłam kąciki ust papierową serwetką.
– Nie znam pana imienia – powiedziałam.
– Phil. A co to za imię Kinsey?
– Nazwisko panieńskie mojej matki.
I na tym skończyły się towarzyskie uprzejmości, nim z westchnieniem ulgi odstawiliśmy na bok talerzyki.
ROZDZIAŁ 11
Po lunchu usiedliśmy na werandzie, na pomalowanych, metalowych krzesłach, poznaczonych tu i ówdzie rdzą. Weranda opierała się na półce z wylanego betonu, stanowiącej równocześnie dach garażu wciśniętego w zbocze. Drewniane donice z jednorocznymi roślinami tworzyły niską barierę ochronną na całym obwodzie. Zerwał się lekki wietrzyk i schłodził moje ramiona wystawione na działanie promieni słonecznych. Drażliwość Phila została uśmierzona. Może dzięki licznym związkom chemicznym, które spożył z lunchem, choć możliwe, że stało się to za sprawą dwóch piw i perspektywy zapalenia cygara, które przyciął kieszonkową gilotynką. Wyciągnął wielką, drewnianą zapałkę kuchenną z puszki przy krześle i schyliwszy się, potarł nią o beton, aż rozbłysła ogniem. Zbliżył ją do cygara, by się zajęło, po czym potrząsnął nią i wrzucił do płaskiej, cynowej popielniczki.