Выбрать главу

O trzeciej zamknęłam biuro i przespacerowałam się do biblioteki publicznej, zmuszona po drodze minąć dwie przecznice, skręcić i przejść kolejne dwie. Zeszłam na dół do czytelni czasopism i poprosiłam o gazety z zeszłego września, teraz umieszczone na mikrofilmie. Znalazłam wolną maszynę i usiadłam, nawlekając pierwszą rolkę. Druk był biały na czarnym tle, wszystkie fotografie wyglądały jak negatywy. Nie miałam pojęcia, na co mogę się natknąć, więc z musu wertowałam strona po stronie. Bieżące wydarzenia, wiadomości, polityczne komentarze, pożary, zbrodnie, fronty burzowe, ludzie rodzący się, umierający i wstępujący w związki małżeńskie. Czytałam kolumny poświęcone osobom zaginionym i odnalezionym, sprawy osobiste, towarzyskie, sportowe. Mechanizm przewijający film był trochę uszkodzony, więc artykuły lądowały na piętnastocalowym ekranie z lekko rozregulowaną ostrością, wywołując chorobę lokomocyjną o słabym nasileniu. Wokół mnie ludzie żonglowali czasopismami lub siedzieli w niskich fotelach, czytając gazety przytwierdzone do pionowych, drewnianych lanc. Jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu było buczenie mojego urządzenia, okazyjne kaszlnięcie, szelest przewracanych stronic.

Zdołałam przejrzeć gazety z pierwszych sześciu dni września, nim moje zdecydowanie osłabło. Powinnam robić to w mniejszych dawkach. Szyja mi ścierpła i zaczęła boleć głowa. Przelotne spojrzenie na zegarek uświadomiło mi, że zbliża się piąta, a ja jestem kompletnie znudzona. Zanotowałam datę, na której się zatrzymałam, po czym wybiegłam na późnopopołudniowe słońce. Wróciłam pod biuro i nie wchodząc do środka, wsiadłam do samochodu.

W drodze do domu wpadłam do supermarketu po mleko, chleb i papier toaletowy, pośpiesznie objeżdżając wózkiem wszystkie stoiska. Tyle pięknej, lirycznej muzyki płynęło z głośników, że poczułam się jak heroina z komedii romantycznej. Gdy już znalazłam wszystko, czego potrzebowałam, podeszłam do ekspresowej kasy, gdzie można skasować najwyżej dwanaście towarów naraz. Stało nas pięcioro w kolejce, wszyscy liczyliśmy ukradkiem zawartość koszyków sąsiadów. Mężczyzna przede mną miał zbyt małą głowę w porównaniu z ogromem twarzy, jak niedopompowany balon. Towarzyszyła mu mała dziewczynka w wieku jakichś czterech lat, w nowiutkiej sukience, za dużej o kilka rozmiarów. Sukienka wyglądała jakoś ubogo, ale nie wiem dlaczego. W tym stroju dziewczynka wydawała się karlicą: talia na wysokości bioder, dolny rąbek sukienki sięgający kostek. Trzymała dłoń mężczyzny z pełnym zaufaniem, uśmiechając się do mnie nieśmiało z taką dumą, że też musiałam się uśmiechnąć.

Po powrocie do domu czułam dojmujące zmęczenie i bolała mnie lewa ręka. Są dni, gdy niewiele myślę o tej ranie, są też inne, kiedy męczy mnie nieustający, tępy ból. Postanowiłam zrezygnować dziś z biegania. Do diabła z tym. Zażyłam tylenol z kodeiną, zzułam obuwie i wtuliłam się w objęcia kołdry. Wciąż leżałam, gdy zadzwonił telefon. Obudziłam się raptownie, automatycznie sięgając po słuchawkę. W moim pokoju było ciemno. Niespodziewana, przenikliwa fala dźwięku uwolniła we mnie sporo adrenaliny, moje serce waliło. Z niepokojem spojrzałam na zegarek. Jedenasta trzydzieści.

Wymamrotałam „Halo”, dłonią przecierając twarz i odgarniając włosy.

– Kinsey, tu Derek Wenner. Czy już słyszałaś?

– Derek, jestem pogrążona we śnie.

– Bobby nie żyje.

– Co?

– Zdaje się, że pił co nieco, ale jak na razie nie mamy pewności nawet co do tego. Jego samochód wypadł z drogi i roztrzaskał się o drzewo przy West Glen. Sądziłem, że zechcesz to wiedzieć.

– Co? – powtórzyłam, ale nie potrafiłam zrozumieć, o co mu chodzi.

– Bobby zginął w wypadku samochodowym.

– Ale kiedy? – spytałam, chociaż co to za różnica. Zadawałam pytania po prostu dlatego, że w żaden inny sposób nie umiałam zareagować na tę informację.

– Trochę po dziesiątej. Nie żył już, jak przywieźli go do Świętego Terry’ego. Muszę zejść na dół i go zidentyfikować, lecz nie ma wątpliwości.

– Czy mogę w czymś pomóc?

Zdawał się wahać.

– No cóż, tak naprawdę, mogłabyś. Starałem się złapać Sufi, ale chyba gdzieś wyszła. Służba doktora Metcalfa już go poszukuje, prawdopodobnie będzie tu niedługo. Może byś tymczasem posiedziała z Glen? Ja pojadę prosto do szpitala i zbadam, jak przedstawia się sytuacja.

– Już jadę – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.

Umyłam twarz i wyszorowałam zęby. Przez cały czas mówiłam sama do siebie, ale niczego nie czułam. Wszystkie moje wewnętrzne procesy były tymczasowo zawieszone, podczas gdy mózg zmagał się z faktami. Fatalna informacja nie znajdowała dostępu do mojego umysłu. To niemożliwe. Nie. Bobby nie żyje? To nieprawda.

Pochwyciłam kurtkę, torebkę i kluczyki. Wszystko pozamykałam, zapaliłam silnik i ruszyłam. Czułam się jak dobrze zaprogramowany robot. Kiedy skręciłam w West Glen Road, spostrzegłam kilka samochodów i poczułam chłodny dreszcz u podstawy kręgosłupa. Stało się to na dużym zakręcie, ślepym zaułku tuż przy „slumsach”. Ambulans zdążył już odjechać, lecz wozy patrolowe wciąż były, ich radia charczały w nocnej ciszy. Gapie stali po zaciemnionej stronie drogi, podczas gdy uderzone drzewo kąpało się w blasku reflektorów, poszarpany pień sam wyglądał na śmiertelnie rannego. Ciężarówka holownicza odciągała właśnie bmw Bobby’ego. Cała sceneria przypominała w dziwny sposób plan zdjęciowy kręconego filmu. Zwolniłam i skręciłam, by popatrzeć na to miejsce z dziwnym uczuciem bezstronności. Nie chciałam powiększać zamieszania i martwiłam się o Glen, więc pojechałam dalej. Jakiś głos szeptał: „Bobby nie żyje”. Natomiast drugi głos szeptał: „O, nie, niech tak nie będzie. Nie chcę, żeby to była prawda, okay?”

Zjechałam na wąski podjazd, który doprowadził mnie na szeroki dziedziniec. Cała rezydencja płonęła światłami, jakby odbywało się jakieś ogromne przyjęcie, lecz nie wydobywał się żaden dźwięk i nie pokazywała żadna postać, żaden samochód. Zaparkowałam i podeszłam pod drzwi. Jedna ze służących, niby elektroniczne urządzenie z sensorami, otworzyła mi drzwi, gdy tylko się zbliżyłam. Odsunęła się na bok, wpuszczając mnie bez słowa.

– Gdzie jest pani Callahan?

Zamknęła drzwi i ruszyła korytarzem. Poszłam za nią. Zapukała do drzwi buduaru Glen, po czym przekręciła gałkę i usunęła się na bok, pozwalając mi wejść.

Glen siedziała w bladoróżowej sukience, wtulona w jeden z głębokich, luksusowych foteli, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Uniosła twarz, nabrzmiałą i rozmiękłą. Jakby pękła cała instalacja odpowiedzialna za przepływ uczuć: oczy wypełniły się łzami, policzki wilgocią, a nos czerwienią. Nawet włosy miała mokre. Przez chwilę, wciąż z niedowierzaniem, stałam i patrzyłam na nią, a ona spoglądała na mnie. Na koniec ponownie pochyliła głowę, wyciągając rękę. Podeszłam i uklękłam przy jej fotelu. Ujęłam jej dłoń – małą i chłodną – i przycisnęłam do mojego policzka.

– Och, Glen, przykro mi, tak mi przykro – szeptałam.

Kiwała głową w podzięce, dobywając z siebie jakiś głuchy odgłos, niewyraźnie wyartykułowany krzyk. Był to odgłos o wiele prymitywniejszy. Zaczęła mówić, zdołała jednak wydusić tylko jakąś przeciągłą, jękliwą frazę, w języku nie całkiem angielskim, pozbawioną sensu. Jaka to różnica, co mówiła? Co się stało, to się nie odstanie. Zaczęła płakać jak dziecko, głęboko, spazmatycznie, nieprzerwanie. Przywarłam do jej ręki, oferując jej cumę na wzburzonym morzu rozpaczy.