– Ależ Oliverze, na pewno potwierdzi! I myślę, że jego zeznanie będzie znaczyło trochę więcej niż wszystko, co powie twoja łóżkowa partnerka.
Czerpiąc otuchę z bliskości i zwyczajności swych towarzyszy, Celia Calthrop wtrąciła szybko:
– Jak to dobrze, że jest tu Adam Dalgliesh. W końcu on zna nas wszystkich towarzysko. Mam uczucie, że jako pisarz jest częścią naszej społeczności na Monksmere.
– Jeśli czerpiesz pociechę z obecności Adama Dalgliesha, mogę ci tylko pogratulować umiejętności samooszustwa! -zawołał ze śmiechem Latham. – No, proszę, Celio, opowiedz nam, jak go sobie wyobrażasz! Dżentelmen-detektyw, bawiący się w śledztwo, traktujący podejrzanych z wystudiowaną uprzejmością? Taki Carruthers-zawodowiec, rodem wprost z tych ponurych ramot Setona? Moja kochana, jeśli Dalgliesh uzna, że to polepszy choć na jotę jego zawodową opinię, natychmiast sprzeda nas Recklessowi. To najbardziej niebezpieczny człowiek, jakiego znam.
Znów usłyszała jego śmiech i poczuła, jak zaciska chwyt na jej ramieniu. Teraz już naprawdę sprawiał jej ból, popychając ją do przodu jakby była aresztowana, ale nie mogła zdobyć się na to, by się wyrwać. Chociaż tutaj ścieżka była szersza, nadal stąpała po nierównym gruncie; potykając się, ślizgając, z obitymi stopami i obolałymi kostkami, nie miała żadnych szans, aby za nimi nadążyć inaczej niż w bezlitosnym uścisku Lathama. Samotności nie zniosłaby w żadnym wypadku.
W jej uchu zapiszczał wysoki głos Bryce’a:
– Wiesz, Celio, Oliver ma chyba rację. Dalgliesh jest zawodowcem, jednym z najinteligentniejszych w kraju. Nie widzę, co miałyby tu zmieniać dwa tomiki jego wierszy, bez względu na to, jak je podziwiam.
– Reckless też nie jest głupcem. – Latham nadal był rozbawiony. – Zauważyliście, że sam prawie nic nie mówił, tylko zachęcał nas do gaworzenia w nasz dziecinny, egoistyczny sposób? Pewnie w pięć minut dowiedział się od nas więcej niż w ciągu wielu godzin normalnego przesłuchania. Kiedy się wreszcie nauczymy trzymać gęby na kłódkę?
– Nie wiem, jakie to ma znaczenie, przecież nie mamy nic do ukrycia – zaprotestowała Celia Calthrop. Doprawdy, Oliver był dziś nadzwyczaj irytujący! Można by pomyśleć, że trochę się upił.
– Och, Celio! – westchnął Bryce. – Każdy ma coś do ukrycia dla przed policją. Dlatego mamy wobec nich takie dwuznaczne uczucia. Poczekaj tylko, aż Dalgliesh zapyta cię, dlaczego mówiłaś o Setonie w czasie przeszłym jeszcze zanim dowiedzieliśmy się, że znaleziono ciało. A tak było. Nawet ja to zali uważałem, cóż więc dopiero Dalgliesh. Ciekawe, czy uzna za swój obowiązek wspomnieć o tym Recklessowi.
Ale Celia była zbyt odporna, by dać się zastraszyć Bryce’owi.
– Nie bądź głupi, Justin! – powiedziała rozdrażniona. – Nie wierzę ci. A nawet jeśli tak było, to przecież mówiłam o Setonie jako o pisarzu. A trochę wygląda mi na to, że Maurice jako pisarz skończył się już jakiś czas temu.
– A, tak, owszem! – przytaknął Latham. – Skończył się i umarł. Kaput. Wypisał się. Maurice Seton tylko raz w życiu napisał uczciwy kawałek prozy, ale tamto było prosto z serca, żebyście wiedzieli. I prosto z rozumu. Efekt był dokładnie taki, jaki sobie zamierzył – śmiercionośny.
– Czy mówisz o jego sztuce? – zapytała Celia. – Wydawało mi się, że masz ją w pogardzie. Maurice zawsze twierdził, że to twoja recenzja ją utrupiła.
– Celio, kochanie, gdyby moje recenzje potrafiły cokół- • wiek utrupić, to połowa sztuczydel idących dziś w Londynie zwinęłaby się zaraz po premierze. – Szarpnął ją do przodu z nowym impetem i na chwilę Justin Bryce pozostał z tyłu. Dogonił ich pośpiesznie i dysząc powiedział:
– Maurice’a zabito we wtorek wieczorem, a łódkę wypchnięto na morze w środę. Jak więc morderca przywiózł ciało na Monksmere? Ty, Oliverze, w środę przyjechałeś z Londynu; nie przywiozłeś go przypadkiem w bagażniku?
– Nie, mój drogi – odparł swobodnie Latham. – Jestem bardzo wybredny co do tego, co wożę w bagażniku jaguara.
– No, ja przynajmniej jestem czysta – oznajmiła Celia z zadowoleniem. – Sylvia da mi alibi aż do późnego wieczora we wtorek. Przyznaję, że w środę wyszłam z domu sama i długo nie wracałam, ale przecież Reckless nie może mnie oskarżyć o to, że okaleczyłam ciało. A to mi coś przypomina; jest wśród nas osoba, która nawet nie usiłowała zapewnić sobie alibi ani na wtorek, ani na środę – Jane Dalgliesh. Co więcej, to mógł być jej tasak.
– Ale dlaczego, na litość boską, panna Dalgliesh miałaby mordować Setona?
– A dlaczego ktokolwiek miałby go mordować? – odcięła się Celia. – Przecież nie mówię, że to ona, przypominam tylko, że to najwyraźniej był jej tasak.
Bryce powiedział beztrosko:
– A ja kiedyś chciałem. Zamordować Setona, znaczy się. Po tym, jak znalazłem Arabellę, miałem ochotę go zabić. Nie zrobiłem tego, ale muszę przyznać, że wcale mi go nie żal.
Może po rozprawie u koronera powinienem rzucić okiem na ciało? Może ten widok wytrąci mnie z tej niewrażliwości; mam uczucie, że to jakieś niezdrowe.
Latham jednak wciąż roztrząsał sprawę zaginionego tasaka.
– Każdy mógł go zabrać, każdy! Wszyscy tutaj wchodzimy nawzajem do swoich domów jak nam się podoba. Nikt tu niczego nie zamyka. Nie było dotąd takiej potrzeby. I nawet wiemy jeszcze, czy to właśnie tego tasaka użyto.
– Moi drodzy – powiedział Bryce. – Rozważcie tylko i uspokójcie się: dopóki nie znamy przyczyny zgonu, nie wiemy nawet czy Maurice został zamordowany.
IX
Zostawili ją przy drzwiach Rosemary Cottage, skąd patrzyła, jak znikają w mroku; wysoki głos Justina i śmiech Lathama dobiegały ją jeszcze długo po tym, jak ich postacie wtopiły się w cienie drzew i żywopłotu. W domku nie paliło się ani jedno światło. A więc Elizabeth poszła już spać; musiała szybko wrócić z Tanner’s Lane. Celia, która nagle odczuła gwałtowną potrzebę towarzystwa, nie chciała jednak na nowo rozpoczynać sporu ani też odpowiadać na żadne pytania. Trzeba było omówić wiele rzeczy, ale nie dzisiaj, czuła się na to zbyt zmęczona.
Zapaliła lampę i uklęknąwszy na dywaniku przed kominkiem, bezskutecznie szturchnęła pogrzebaczem dawno wygasłe palenisko, po czym z trudem wstała i stękając z wysiłku jak stara kobieta, ciężko opuściła się na fotel. Identyczny fotel stał naprzeciwko, solidny i przysadzisty, pękaty od poduszek, a teraz boleśnie pusty. Tu właśnie siedział Maurice owego popołudnia sześć lat temu. Był to dzień rozprawy u koronera, dzień zimny, wietrzny i deszczowy. Na kominku palił się wielki ogień; dołożyła wielu starań, aby należycie przygotować siebie i dom na jego przyjście. Płomienie i jedna, jedyna lampa rzucały przyjemny, dobrze obliczony blask na połyskujący mahoń, w cieniu majaczyły ciepłe róże i błękit poduszek oraz dywanu. Na podorędziu czekała taca pełną drinków; nic nie pozostawiono przypadkowi, ona zaś czekała na niego tak niecierpliwie, jak młoda dziewczyna na pierwszej randce. Miała na sobie miękką, wełnianą, szaroniebieską suknię, w której wyglądała niemal szczupło, niemal młodo. Ta suknia nadal wisiała w jej garderobie, choć już nigdy nie miała ochoty jej nosić.
On usiadł naprzeciwko – sztywny, dziwaczny; mały manekin w czarnym krawacie, z żałobną opaską na rękawie, i znieruchomiałej od smutku twarzy. Ale ona wtedy nie pojęła, że to smutek. Skąd mogła wiedzieć? Skąd mogła wiedzieć, że będzie żałował tej płytkiej, egocentrycznej, obrzydliwej nimfomanki? Oczywiście, usłyszawszy o samobójczej śmierci Dorothy przeżył wstrząs, potem nastąpił okropny moment identyfikacji ciała i udręka rozprawy w obecności rzędów bladych, oskarżycielskich twarzy. Przecież wiedział, co mówią – że doprowadził swoją żonę do samobójstwa. Nic dziwnego, że wyglądał na chorego. Ale żałoba? Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mógłby odczuwać żal. Nie wiadomo dlaczego przyjęła, że on w głębi serca czuje ulgę; ulgę, że długie lata męki i samokontroli nareszcie się skończyły ł że będzie mógł zacząć życie na nowo. A ona miała mu pomagać, tak jak pomagała mu za życia Dorothy, udzielając wsparcia i rad. Był pisarzem, artystą, potrzebował serdeczności i zrozumienia. Od tego dnia nigdy już nie musiał być sam.