– Ale nie sądzisz, żeby Lathamowi szczególnie na niej zależało?
– Nie wiem. Chyba nie. Biedny Oliver brzydzi się samym sobą. Ugania się za kobietą, a kiedy ta w końcu się zakochuje, gardzi nią za brak gustu. Biedulki po prostu nie mają szans. To musi być wyczerpujące, tak siebie nie lubić. Ja mam szczęście: sądzę, że Jestem fascynujący.
Owa fascynacja zaczęła już nudzić Dalgliesha. Spojrzał na zegarek i oznajmił stanowczo, że jest za piętnaście pierwsza, dodając, że obiad już pewnie na niego czeka.
– Och, ale musisz zobaczyć zdjęcie Dorothy. Mam je gdzieś tutaj. Da ci to pojęcie, jak była śliczna.
Odsunął pokrywę sekretarzyka i zaczął grzebać w stertach papierów. Dalglłesh uznał, że zadanie jest beznadziejne, ale w tym chaosie musiał istnieć jakiś ład, gdyż po niecałej minucie Bryce znalazł to, czego szukał.
– Syhrta Kedge zrobiła je, kiedyśmy któregoś roku urządzili w czerwcu piknik na plaży. Ona trochę fotografuje amatorsko.
Istotnie, zdjęcie nie nosiło znamion profesjonalizmu. Widniała na nim grupka ludzi, zgrupowana wokół żaglówki Digby’ego. Byli tam wszyscy: Maurice i Digby Setonowie, Celia Calthrop z chmurnym dzieckiem, w którym można było rozpoznać Liz Marley, Oliver Latham i Bryce we własnej osobie. Ubrana w kostium kąpielowy Dorothy Seton opierała się o kadłub łodzi, śmiejąc się do aparatu. Zdjęcie, mimo iż wyraźne, powiedziało Dalglieshowi niewiele, oprócz tego, że miała zgrabną figurę, którą umiała pokazywać, i ładną twarz. Bryce zerknął na zdjęcie przez jego ramię: jakby zdumiony tym nowym dowodem perfidii czasu i pamięci, powiedział ze smutkiem:
– To dziwne… To w ogóle nie daje o niej wyobrażenia… Myślałem, że jest lepsze…
Bryce odprowadził Dalgliesha do furtki. Gdy Ją zamykał, na trakcie ukazał się duży samochód, który zatrzymał się z podskokiem. Wypadła z niego krzepka, czarnowłosa kobieta obuta w szkolne sandały, o kołkowatych, odzianych w białe skarpetki nogach, którą Bryce powitał piskami radości.
– Pani Bain-Porterl Nie, naprawdę przywiozła je pani? Tak? Jakże to słodko z pani strony!
Pani Bain-Porter posiadała ów głęboki, dźwięczny głos kobiety z wyższych sfer, kształcony by zastraszać cesarskich helotów lub też podczas szalejącej wichury nieść się w poprzek boiska do hokeja. Jej słowa zadudniły w uszach Dalgliesha.
– Gdy dostałam wczoraj pański list, pomyślałam, że zaryzykuję. Przywiozłam trzy najlepsze sztuki z całego miotu. Sądzę, że będzie panu znacznie przyjemniej wybrać je we własnym domu.
Tylne drzwi samochodu zostały otwarte i pani Bain-Porter, wspomagana przez Bryce’a, ostrożnie wyjęła zeń trzy koszyki, z których natychmiast dobiegły ożywione popiskiwania, dźwięczące sopranem na tle basu pani Bain-Porter i radosnego altu Bryce’a. Cała grupka śpiewacza zniknęła w drzwiach domku, Dalgliesh zaś w kontemplacyjnym nastroju podążył do domu. To było coś takiego, co mogło znaczyć wszystko albo nic. Ale jeśli pani Bain-Porter dostała w czwartek list od Bryce’a, to musiał być nadany najpóźniej w środę. Co oznaczało, że w środę Bryce albo postanowił zlekceważyć kotobójcze skłonności Setona – albo też wiedział, że już nie ma się czego obawiać.
XIII
W piątek po południu podejrzani poszli, pojechali lub zostali zawiezieni do małej gospody tuż za Dunwich, w której Reckless urządził swój tymczasowy sztab, i tam zostali przesłuchani. Zawsze uważali pub „Pod Zielonym Człowiekiem” za swój lokal – ba, uważali za oczywiste, że George Prike prowadzi go przede wszystkim dla nich – zatem wybór inspektora uznany został za dowód karygodnego braku wrażliwości i nieliczenia się z potrzebami innych. Szczególnie gorzko wyrażała się o tym Celia Calthrop, która nie zostawiła na George’u suchej nitki za to, że w swej głupocie pozwolą się wmanewrować w tak niegodne położenie. To było po prostu nie do zniesienia i wcale nie była pewna, czy zamierza, nadal kupować sherry u George’a, jeśli odtąd każda wizyta w jego barze miała przypominać jej inspektora Recklessa.
Latham i Bryce podzielali jej pogląd. Od początku nie mieli o inspektorze najlepszego zdania, a po przemyśleniu sprawy doszli do wniosku, że go nie lubią. Być może, jak sugerował Bryce, na ich odbiór rzeczywistości wpłynęła zbyt bliska zażyłość z wymyślonym przez Setona inspektorem Briggsem; Briggs, którego wytworny Carruthers w porywach wątpliwego koleżeństwa czasem nazywał Briggsym, miał w sobie pokorę, jakiej u Recklessa próżno było szukać. Mimo swego stanowiska w Yardzie Briggsy zawsze godził się na granie przy Carruthersie drugich skrzypiec i nie dość, że nie traktował jego interwencji niechętnie, to jeszcze sam zwracał się doń o konsultację w sprawach wymagających szczególnej wiedzy. A ponieważ Carruthers był ekspertem w sprawach kobiet, wina, heraldyki, szlachty ziemskiej, ezoterycznych trucizn i subtelnych kwestii związanych z mniej znaną poezją elżbietańską, jego opinia bywała często nieoceniona. Jak zwrócił uwagę Bryce, inspektor Briggs nie odstraszałby ludzi od ich ulubionego pubu i nie wlepiałby w nich posępnego wzroku, zupełnie jakby nie słyszał połowy tego co mówią, a w drugą połowę nie wierzył. Nie dawałby również do zrozumienia, iż nie uważa pisarzy za coś lepszego od reszty ludzkości, a jedynie za istoty, których talent objawia się w obmyślaniu lepszego alibi. Podejrzani inspektora Briggsa, o ile w ogóle musieli zeznawać, czynili to zawsze w zaciszu własnego domu, w obecności uniżonych policjantów oraz Carruthersa, który – w najmilszy możliwy sposób – gwarantował, że inspektor Briggs pozostanie na swoim miejscu.
Dołożyli starań, aby dotrzeć do gospody oddzielnie; po czwartkowych szczerych zwierzeniach zaczęli przejawiać pewną czujność. Do piątkowego popołudnia wiele sobie przemyśleli i nie uważali już śmierci Setona za dziwaczne wtargnięcie fikcji w życie, lecz za wielce kłopotliwy fakt. Należało uświadomić sobie pewne niewygodne prawdy. Owszem, Setona żywego ostatni raz widziano w Londynie, ale jego okaleczone ciało zostało wypchnięte na morze z plaży na Monksmere. Aby ich o tym przekonać, niepotrzebne były skomplikowane obliczenia pływów, prądów i prędkości wiatru. Oczywiście, podczas naiwnej pogoni za materiałem mogło go w Londynie spotkać coś złego, lecz obcięte dłonie, sfałszowany maszynopis i telefon do Seton House miały zdecydowanie lokalny posmak. Nawet Celia Calthrop, najbardziej zażarta zwolenniczka teorii londyńskich rzezimieszków, nie potrafiła przekonywująco wyjaśnić, skąd złoczyńcy mieliby wiedzieć, gdzie leży łódka i dlaczego w ogóle przywozili ciało z powrotem do Suffolk. Supozycję, iż zrobili to, „aby rzucić na nas podejrzenia, oczywiście”, uznano ogólnie za wzbudzającą więcej wątpliwości, niż mogła wyjaśnić.
Gdy wszystkie zeznania zostały już złożone, miała miejsce pewna liczba rozmów telefonicznych. Ostrożnie, jakby na poły wierząc, że ich telefony są na podsłuchu, członkowie małej społeczności wymienili między sobą strzępki informacji, pogłoski i przypuszczenia, które w sumie wyczerpywały chyba wszystkie znane fakty. Na razie wstrzymywali się od odwiedzin, obawiając się, że usłyszą – lub, co gorsza, nieopatrznie powiedzą – coś, czego mówić nie należy, jednak nękał ich głód informacji.
Telefony w Pentlands na ogół odbierała Jane Dalgliesh, nieodmiennie uprzejma i niekomunikatywna. Nikt nie chciał się zdradzić, prosząc do telefonu Adama – to znaczy nikt, z wyjątkiem Celii Calthrop, która wszakże tak dalece się zawiodła, że wolała uwierzyć, iż naprawdę nie miał jej nic do powiedzenia. Ale między sobą rozmawiali nadal, stopniowo porzucając ostrożność w swym pragnieniu zwierzeń i wiadomości. Skrawki informacji, z których większość, wielokrotnie powtarzana, ulegała subtelnym zmianom, układały się w niepełny i bezsensowny obraz, oparty bardziej na nadziei niż na faktach. Nikt nie zmienił swych zeznań; rozmaite alibi, przedstawione na wtorkowy wieczór, ostały się dotychczasowemu śledztwu. Gość Lathama najwyraźniej potwierdził jego opowieść, ale wobec niekomunikatywności Recklessa i dżentelmeńskiej powściągliwości Lathama, ciekawość co do nazwiska owej damy miała zapewne pozostać niezaspokojona. Wiadomość, iż Eliza Marley przyznała się do spędzenia w Londynie nocy z wtorku na środę, dała początek przyjemnym rozważaniom, podsycanym jeszcze przez częste i wysoce nieprzekonywujące wyjaśnienia Celii Calthrop, że jej siostrzenica musiała zajrzeć do Biblioteki Londyńskiej. Jak Bryce szepnął do Lathama, byłoby to zrozumiałe, gdyby biedna dziewczyna studiowała gdzieś na prowincji, ale o ile dobrze pamiętał, w Cambridge raczej nie brakowało książek. Samochody obu panów zostały zbadane przez policję, ponieważ jednak ich właściciele właściwie nie protestowali, ogólnie uznano, że pewnie nie mają się czego obawiać. Powiadało się, że podczas bytności Bryce’a „Pod Zielonym Człowiekiem” Reckless zadzwonił do doktora Forbesa-Denby’ego, który potraktował go w zadowalająco grubiański sposób, upierając się, że jego nocna rozmowa z Brycem jest kwestią świętej tajemnicy lekarskiej. Wreszcie jednak, ulegając nieomal histerycznym naleganiom Bryce’a, przyznał, że rozmowa taka miała miejsce. Opowieść Celii, że to ona poddała Setonowi pomysł dryfującego po morzu ciała, została pośrednio potwierdzona przez starego rybaka z Walberswick, który zeznał, że kilka miesięcy temu pan Seton pytał go, gdzie wylądowałaby łódka zepchnięta na morze z cypla Monksmere. Ponieważ tak naprawdę nikt nie wątpił w wyznanie Celii, cała historia wzbudziła zaledwie umiarkowane zainteresowanie.