Выбрать главу

Naprzeciwko Sinclaira siedziała Alłce Kerrison, pulchna, milcząca, opanowana kobieta, pewna swego miejsca i obecnie zajęta głównie pilnowaniem, aby Sinclair się przejadł. Przy powitaniu Dalgliesh natychmiast odniósł wrażenie, że się znają i to nawet bardzo dobrze, ale równie szybko zrozumiał dlaczego. Miał przed sobą uosobienie pani Noe ze swej dziecięcej arki Noego; te same proste, czarne i gładkie niczym farba włosy, zaczesane w ciasny węzeł na karku, ta sama zwięzła figura oraz dobrze zapamiętana twarz o rumianych policzkach i oczach błyszczących jak dwa koraliki. Nawet jej suknia – czarna, z wąskimi rękawami, wykończona koronką przy szyi i mankietach – była znajoma. Przywołała nudę niedzielnego popołudnia na plebanii ojca równie sugestywnie, jak dźwięk dzwonów czy poranny zapach czystej wełnianej bielizny.

Patrząc jak nalewa kawę zastanawiał się, jaki właściwie związek łączy ją z Słnclairem. Niełatwo było to odgadnąć; nie traktowała go jak geniusza, on nie widział w niej służącej. Widać było, że lubi się nim opiekować, ale z jej chłodnej akceptacji jego osoby wyzierało coś niesłychanie rzeczowego, wręcz lekceważącego. Gdy podawali razem do stołu – co najwyraźniej mieli w zwyczaju – czy konferowali, zaniepokojeni, na temat wina, zdawali się tak sobie bliscy jak spiskowcy. Dalgliesh ciekaw był, co spowodowało, że owego ranka, sześć lat temu, spakowała walizki i porzuciła Maurice’a Setona dla Sinclaira. Uświadomił sobie, że Alice Kerrison prawdopodobnie wie więcej na temat stosunków między Setonem i jego żoną niż ktokolwiek inny na świecie; ciekawe, co jeszcze wiedziała.

Jego wzrok powędrował ku Sinclairowi, siedzącemu tyłem do ognia. Pisarz wyglądał na niższego niż na fotografiach, ale jego szerokie ramiona i długie, wręcz małpie ręce sprawiały, że wydawał się bardzo silny. Rysy twarzy, obrzękłej ze starości, były zamazane i amorficzne, jak na źle wywołanej fotografii, a wokół podbródka zwisały ciężkie fałdy skóry. Zmęczonych oczu, ukrytych pod krzaczastymi brwiami, prawie nie było widać, jednak dumnie osadzona głowa i wielka grzywa białych włosów, rozświetlonych ogniem z kominka jak krzak gorejący, nadawały mu wygląd jakiegoś archaicznego Jehowy. Ciekawe, ile ma lat, pomyślał Dalgliesh. Ostatnia z jego trzech wielkich powieści ukazała się ponad trzydzieści lat temu, a już wówczas był w średnim wieku. Trzy książki, to dość wątły fundament pod tak solidną reputację i zirytowana Celia Calthrop, której nie udało się nakłonić go, by wziął udział w lokalnym Festiwalu literackim, przyjął jej książkę z dedykacją czy chociażby zaprosił ją na herbatę, twierdziła, że jest przereklamowany i że wielkość to nie tylko jakość, ale i ilość. Czasem Dalgliesh myślał, że coś w tym jest, ale wracając do tych książek, odczuwał podziw. Jak ogromne skały stały na brzegu, z którego fale mody zmiotły, niczym zamki z piasku, tak wiele literackich reputacji; sam Priory House kiedyś miał runąć do morza, pozycja Sinclaira wszakże była niewzruszona.

Dalgliesh nie był tak naiwny, by sądzić, że wielki pisarz to również dobry gawędziarz, nie był też tak zarozumiały, by oczekiwać, że Sinclair będzie zabawiał go rozmową. Jednak gospodarz nie milczał podczas posiłku; z uznaniem i znawstwem rozprawiał o dwóch tomach wierszy Dalgliesha, nie wyglądając bynajmniej na kogoś, kto chce sprawić przyjemność gościowi. Był wręcz dziecinnie bezpośredni i zajęty sobą, i gdy temat zaczynał go nudzić, po prostu go zmieniał. Większa część rozmowy dotyczyła książek, aczkolwiek jego własne zdawały się już go nie interesować, zaś ulubioną lekturę stanowiły dlań powieści kryminalne. Zupełnie nie przejmował się światem: „Dalgliesh, mój drogi, albo ludzie nauczą się kochać nawzajem, w najbardziej praktycznym i niesentymentalnym sensie tego słowa, albo się pozabijają. Nie mam już wpływu na żadną z tych opcji”. A jednak Dalgliesh czuł, że Sinclair nie jest ani rozczarowany, ani cyniczny; odsunął się od świata nie z powodu niesmaku lub rozpaczy – po prostu osiągnął wiek, w którym przestało mu na czymkolwiek zależeć.

Teraz rozmawiał z Jane Dalgliesh; zastanawiali się, gdzie w tym roku będą gnieździć się szablodzioby. Oboje oddawali się tematowi z powagą, jakiej nie wzbudziły poprzednie kwestie. Dalgliesh spojrzał na ciotkę nad stołem; miała na sobie wiśniową bluzkę z cienkiej wełny, o wysokim kołnierzu i ciasnych, sięgających łokci mankietach. Był to strój odpowiedni na przyjęcie w zimnym, nadmorskim klimacie i nosiła go bez zmian odkąd pamiętał. Ostatnio jednak ten fason stal się znowu modny i w jej indywidualnej, niezobowiązującej elegancji pojawiła się nuta współczesnego szyku, która Dal-glieshowi wydała się obca. Lewą ręką podpierała policzek; na długich, brązowych palcach płonęły ognie rubinów i diamentów, klejnotów rodzinnych, które nosiła tylko wieczorem. Temat rozmowy znów się zmienił i dotyczył teraz czaszki ludzkiej, którą Sinclair znalazł na swojej plaży. Morze czasem wyrzucało kości z zatopionych cmentarzy i po burzy spacerowicze znajdowali na plaży zbielałe i kruche piszczele czy rzepki kolanowe. Jednak czaszka była czymś niezwykłym i Sinclair omawiał jej wiek z pewną fachowością. Jak na razie nikt nie wspomniał o tym innym, świeższym ciele. A może, myślał Dalgliesh, myliłem się co do celu tego przyjęcia, może Sinclaira to wcale nie interesuje. Trudno jednak było uwierzyć, że zaproszenie wynikło jedynie z kaprysu, by poznać bratanka Jane Dalgliesh.

Nagle gospodarz odwrócił się ku niemu i swym powolnym, burkliwym głosem zapytał:

– Zapewne wielu ludzi pyta pana, dlaczego został pan detektywem?

– Niewielu takich, którym chciałbym odpowiedzieć – od-part Dalgliesh spokojnie. – Lubię tę pracę i wykonuję ją dość dobrze; pozwala mi dać upust ciekawości ludzi, a więc nie nudzę się, przynajmniej przez większość czasu.

– Ach tak, nuda. Nieznośny stan dla pisarza. Ale czy nie chodzi o coś jeszcze? Czy fakt, że jest pan policjantem, nie służy ochronie pańskiej prywatności? Ma pan zawodowy pretekst, by się nie angażować. Policjanci różnią się od innych ludzi; traktujemy ich jak księży, z powierzchowną sympatią, lecz w zasadzie nieufnie. Nie czujemy się pewnie w ich towarzystwie. Sądzę, że jest pan człowiekiem, dla którego prywatność jest ważna.

– A zatem jesteśmy podobni – zauważył Dalgliesh. – Ja mam swoją pracę, a pan Priory House.

– Dziś po południu mnie nie ochronił – powiedział Sinclair. – Złożył nam wizytę pański kolega, inspektor Stanley Gerald Reckless. Alice. opowiedz o tym panu Dalglieshowi.

Dalgliesh był już znużony wyjaśnianiem, że nie ponosi za Recklessa żadnej odpowiedzialności, ale ciekawiło go. Jak Sinclair odkrył imiona inspektora; niewykluczone, że po prostu go zapytał.

– Reckless – powiedziała Alice Kerrison. – To nie jest nazwisko z Suffolk. Wyglądał mi na chorego; to chyba wrzody. Zmartwienia i za dużo pracy…

Co do tego wrzodu może mieć rację, pomyślał Dalgliesh, wspominając bladą twarz inspektora, jego pełne bólu oczy, głębokie bruzdy między nosem i kącikami ust. Usłyszał, jak cichy głos ciągnie dalej:

– Przyszedł zapytać, czy zabiliśmy pana Setona.

– Ale chyba bardziej taktownie? – zdziwił się Dalgliesh.

– Był tak taktowny, jak potrafił – powiedział Sinclair. – Niemniej, po to właśnie przyszedł. Wyjaśniłem mu, że nawet nie znałem Setona, choć próbowałem kiedyś przeczytać jedną z jego książek. Ale nigdy nas nie odwiedzał. To, że sam już nie mogę pisać, nie oznacza, że mam spędzać czas w towarzystwie ludzi, którzy nigdy tego nie umieli. Na szczęście możemy sobie z Alice dać alibi na wtorek i środę; jak rozumiem, to są te istotne dni. Powiedziałem inspektorowi, że żadne z nas nie wychodziło z domu, aczkolwiek nie wiem, czy mi uwierzył. A propos, Jane, pytał, czy pożyczaliśmy twój tasak. Wywnioskowałem z tego pytania, że nieświadomie dostarczyłaś narzędzia zbrodni. Pokazaliśmy inspektorowi nasze tasaki, z radością stwierdzam, że oba w świetnym stanie – mógł na własne oczy zobaczyć, że żaden z nich nie posłużył do odrąbania rąk biednemu Setonowi.