Выбрать главу

– Chciałbyś posłuchać muzyki? – zapytała Jane Dalgliesh. – Mam nowe nagranie Maniera.

Dalgliesh nie był muzykalny, ale wiedział, że dla ciotki muzyka znaczy bardzo wiele; słuchanie jej płyt stało się już nieodłączną częścią urlopu w Pentlands. Jej entuzjazm i znajomość tematu były zaraźliwe i dzięki nim on sam zaczął odkrywać pewne rzeczy. W swoim obecnym nastroju był gotów zaryzykować nawet Mahlera.

Wtedy właśnie usłyszeli samochód.

– O Boże – jęknął. – A to kto? Mam nadzieję, że nie Celia Calthrop.

Panna Calthrop, jeśli się jej stanowczo nie zniechęciło, bez przerwy zachodziła „na chwilkę”, niezmordowanie usiłując wprowadzić w samotność Monksmere ciepełko obyczajów towarzyskich z mieszczańskich przedmieść. Miała skłonność do wpadania zwłaszcza wtedy, kiedy w Pentlands gościł Dalgliesh; atrakcyjny, wolny mężczyzna był dla niej naturalnym łupem. Jeśli nawet nie chciała go sama, zawsze był w okolicy ktoś, komu by się nadał; nie znosiła, kiedy coś się marnowało. Podczas jednej z jego wizyt posunęła się aż do wydania cocktailowego przyjęcia na jego cześć i nawet nieźle się na nim bawił, zaintrygowany fundamentalnym absurdem sytuacji. Mała grupka mieszkańców Monksmere, jakby widząc się po raz pierwszy, żuła kanapki, popijała tanie sherry i wymieniała zdawkowe, uprzejme uwagi, podczas gdy na zewnątrz nad cyplem szalała wichura, a w holu leżał stos sztormiaków i latarek. To był dopiero kontrast; nie należało jednak nikogo zachęcać do takich zwyczajów.

– To chyba rzeczywiście morris panny Calthrop – powiedziała Jane Dalgliesh. – Mogła wziąć ze sobą siostrzenicę. Elizabeth przyjechała wczoraj z Cambridge, aby wydobrzeć po zapaleniu migdałków.

– A więc powinna być w łóżku. Słyszę więcej niż dwie osoby; czy to nie kwakanie Justina Bryce’a?

Tak właśnie było. Kiedy panna Dalgliesh otworzyła drzwi, przez oszklony ganek ujrzeli światła samochodu i kłębowisko ciemnych postaci, z którego powoli zaczęły wyłaniać się znajome osoby. Najwyraźniej całe Monksmere postanowiło odwiedzić jego ciotkę; nawet Sylvia Kedge, niepełnosprawna sekretarka Maurice’a Setona, kuśtykała teraz na swych kulach ku padającemu z drzwi strumieniowi światła. Panna Calthrop szła wolno obok niej, jakby nieustająco oferując pomoc. Za nimi podążał Justin Bryce, wciąż kwacząc bez sensu w ciemności, obok niego majaczyła wysoka sylwetka Olivera Lathama. Na końcu, odęta i niechętna, szła przygarbiona Elizabeth Marley z rękami w kieszeniach kurtki, ociągając się i całym ciałem podkreślając, że nie ma z tym towarzystwem nic wspólnego.

– Dobry wieczór, panno Dalgliesh – zawołał Bryce. – Dobry wieczór, Adam. Ten najazd to nie moja wina, to był pomysł Celii. Moi drodzy, przyszliśmy po zawodową poradę. To znaczy, wszyscy oprócz Olivera. Spotkaliśmy go po drodze. On chciał tylko pożyczyć trochę kawy, przynajmniej tak mówi.

– Zapomniałem kupić kawę, gdy wyjeżdżałem wczoraj z miasta – odparł spokojnie Latham. – Postanowiłem więc zwrócić się do jedynej sąsiadki, która zaopatrzyłaby mnie w przyzwoity gatunek, nie robiąc mi przy okazji wykładu na temat prowadzenia domu. Gdybym wiedział, że urządzacie przyjęcie, poczekałbym do jutra – mówił, najwyraźniej jednak nie zamierzając odejść.

Weszli do środka, mrugając w świetle i wpuszczając ze sobą zimny powiew, który uniósł na pokój kłąb białego dymu. Celia Calthrop od razu podeszła do fotela Dalgliesha i udrapowała się w nim, gotowa do przyjęcia wieczornych hołdów. Jej zgrabne nogi i stopy, ukazywane z jak najlepszej strony, rażąco kontrastowały z ciężkim, opiętym w gorset ciałem o wydatnym biuście i zwiotczałych, pokrytych plamami ramionach.

Dalgliesh oceniał ją na około pięćdziesiąt lat, ale wyglądała znacznie starzej. Jak zawsze była mocno i umiejętnie umalowana. Maleńkie, lisie usteczka lśniły karminem; głęboko osadzone oczy o lekko opadających kącikach, nadające jej twarzy wyraz fałszywego uduchowienia, podkreślany jeszcze na fotografiach prasowych, obwiedzione zostały błękitem; rzęsy były ciężkie od tuszu. Kiedy ściągnęła szyfonową chustkę, odsłaniając ostatnie wysiłki fryzjera, między rzadkimi, cienkimi włosami wręcz nieprzyzwoicie błysnęła różowa, gładka skóra czaszki.

Dalgliesh dotychczas spotkał jej siostrzenicę dwukrotnie i teraz, podając jej rękę, stwierdził, że Cambridge w niczym jej nie zmieniło. Wciąż pozostawała tą samą ponurą dziewczyną o ciężkich rysach, którą pamiętał. Jej twarz nie była pozbawiona inteligencji i pomyślał, że mogłaby nawet być atrakcyjna, gdyby przejawiła choć iskrę ożywienia.

Z pokoju prysnął poprzedni spokój. Dalgliesh stwierdził w duchu, że to nadzwyczajne, ile hałasu może narobić zaledwie siedem osób. Najpierw, jak zwykle, trzeba było usadowić Sylvię Kedge pod komendę panny Calthrop, która wszakże sama nic nie robiła. Dziewczyna miała urodę niezwykłą; byłaby wręcz piękna, gdyby nie pokręcone nogi, ujęte w metalowe obejmy i prawie męskie dłonie, zniekształcone od używania kuł. Jej wąską, cygańsko śniadą twarz okalały czarne włosy, luźno opadające do ramion. Mogła to być głowa mocna i pełna charakteru; niestety, dziewczyna narzuciła sobie maskę żałościwej pokory, wyraz cierpienia znoszonego bez skarg i pretensji, niedorzeczny na tej szlachetnej twarzy; wielkie, czarne oczy umiejętnie wzbudzały współczucie. Teraz przyczyniała się jeszcze do ogólnego zamieszania twierdząc, że jest jej całkiem wygodnie – gdy najwyraźniej nie było – i oznajmiając ze słodyczą, która miała moc rozkazu, że musi mieć kule w zasięgu ręki, choć oznaczało to oparcie ich o jej kolana. W krótkim czasie udało się jej sprawić, że wszyscy obecni, jako cieszący się niezasłużenie dobrym zdrowiem, poczuli się nieswojo. Dalgliesh miał już okazję oglądać tę komedię, ale dziś wyczul, że Sylvia nie wkłada w nią serca, że jest to prawie mechaniczny rytuał; odniósł nawet wrażenie, że akurat dzisiaj dziewczyna naprawdę źle się czuje i coś ją boli. Jej oczy były matowe jak kamienie, a między nozdrzami i kącikami ust zarysowały się dwie głębokie bruzdy. Wyglądała na niewyspaną; gdy podawał jej kieliszek sherry ujrzał, że jej ręka drży. Wiedziony impulsem autentycznego współczucia oplótł tę dłoń palcami i trzymał, dopóki nie uspokoiła się na tyle, aby podnieść kieliszek do ust.