Выбрать главу

Stał jeszcze przy telefonie, gdy zaświtała mu pewna myśl. Pogrzebał w kieszeni, wyciągając z niej jeszcze kilka monet. Tym razem połączenie zajęło więcej czasu, wreszcie jednak usłyszał głos Planta i zadał mu swoje pytanie. Tak, odpowiedział Plant, pan Dalgliesh ma rację, on, Plant, dzwonił do Seton House w środę wieczorem. Przykro mu, że o tym nie wspomniał. Tego wieczoru dzwonił tam co trzy godziny, w nadziei, że zastanie Setona. O której? Gdzieś około szóstej, dziewiątej i dwunastej w nocy. Nie ma za co, Plant cieszy się, że mógł pomóc. Do widzenia.

Czy rzeczywiście pomógł? Dalgliesh nie był pewien. Dowodziło to jedynie, że telefon Planta mógł być tym, który Eli-zabeth Marley usłyszała, wysadziwszy Digby’ego przed Seton House. Czas się zgadzał, Reckless zaś nie zdołał się dowiedzieć, kto dzwonił, aby wprowadzić w błąd Digby’ego. Jednak aby udowodnić, że młody Seton kłamie, trzeba było czegoś więcej.

Dziesięć minut później Dalgliesh zaparkował w cieniu przydrożnego żywopłotu i ułożył się w samochodzie tak wygodnie, jak tylko było to możliwe dla kogoś o jego wzroście. Mimo pół litra herbaty i ciężkostrawnej kolacji sen przyszedł natychmiast i trwał przez kilka godzin, głęboki i pozbawiony marzeń. Obudził go grzechot żwiru o maskę i wysokie zawodzenie wiatru. Zegarek wskazywał piętnaście po trzeciej. Zaczynała się wichura i nawet pod osłoną żywopłotu samochód lekko się kołysał. Chmury latały po księżycowym niebie niczym czarne furie, gałęzie nad nim jęczały i skrzypiały jak chór oszalałych wiedźm. Wygramolił się z samochodu i przeszedł kawałek bezludną drogą. Opierając się o drewniane ogrodzenie, stanął twarzą do wiatru, którego siła zaparła mu dech w piersiach i spojrzał przed siebie na mroczne, płaskie pola. Czuł się jak wówczas, gdy jako mały chłopiec jeździł na samotne rowerowe wycieczki i wychodził z namiotu na nocne spacery. To była jedna z jego największych przyjemności, owo poczucie całkowitego osamotnienia, polegające nie tylko na tym, że nie miał towarzysza, ale i na tym, że nikt na całym świecie nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje – samotność nie tylko ciała, lecz również i ducha. Zamknąwszy oczy, czując w nozdrzach głęboki aromat mokrej trawy i ziemi, potrafił prawie wyobrazić sobie, że jest znów dzieckiem; zapach i noc, i radość były te same.

Pół godziny później znów ułożył się do snu. Ale zanim zapadł w pierwszą warstwę nieświadomości, coś się stało. Rozmyślając sennie i bez napięcia o morderstwie Setona, nagle, niewytłumaczalnie, wpadł na pomysł, jak można było tego dokonać.

KSIĘGA TRZECIA

SUFFOLK

I

Kiedy Dalgliesh dotarł do Pentlands, mijała dziewiąta. Domek zastał pusty i przez chwilę znów poczuł nocny niepokój. Wtedy jednak zobaczył kartkę na kuchennym stole; ciotka zjadła śniadanie wcześniej i poszła wzdłuż brzegu w stronę Sizewell. Na odgrzanie czekał dzbanek kawy, a stół był nakryty na jedną osobę. Dalgliesh uśmiechnął się. Jakież to typowe dla ciotki! Miała zwyczaj co rano zażywać spaceru i nie widziała powodu, aby to zmieniać tylko dlatego, że jej bratanek, miotający się między Londynem i Monk-smere w poszukiwaniu mordercy, chciał być może podzielić się z nią nowinami. Ale, jak zwykle w Pentlands, sprawy zasadnicze nie pozostawiały nic do życzenia: kuchnia była ciepła i gościnna, kawa mocna, zaś obok niebieskiej miski, pełnej świeżo zniesionych jaj, piętrzyły się bułeczki prosto z pieca. Ciotka najwyraźniej wstała bardzo rano. Dalgliesh szybko zjadł śniadanie i, pragnąc wyprostować zdrętwiałe w samochodzie nogi, postanowił pójść jej na spotkanie.

Dużymi susami zbiegł stromą, piaszczystą ścieżką, prowadzącą z Pentlands na plażę. Na wzburzonym morzu grzywy fal bieliły się aż po horyzont; w brunatnoszarej pustce nie dostrzegł ani jednego żagla, tylko daleko na tle nieba majaczyła niewyraźna sylwetka przybrzeżnego kutra. Przypływ szybko się zbliżał. Potykając się o kamienie, znalazł pas drobnego żwiru, wiodący między brzegiem morza i porośniętą morską trawą wydmą na krawędzi bagien. Tutaj szło się łatwiej, choć czasem, aby zaczerpnąć oddechu, musiał odwracać się plecami do wiatru. Targany wichurą, zbryzga-ny pianą, parł do przodu po kamykach, z ulgą witając nieliczne kawałki twardego, ubitego piachu i przystając czasem, aby spojrzeć na zielone podbrzusza wysokich fal, walących się z hukiem na brzeg w zamęcie rozpryskujących się kamyków i wodnych pióropuszy. To był samotny brzeg, pusty i opuszczony jak ostatnia krawędź świata. Nie przywoływał przytulnych wspomnień dzieciństwa i zaczarowanych wakacji nad morzem. Nie było tu kałuż ani egzotycznych muszli, nie było łach żółtego piasku, pociętego niezliczonymi łopatkami. Tu panowały niepodzielnie niebo, morze i bagna; monotonię długich kilometrów mokrego żwiru jedynie czasem przerywała splamiona smołą belka lub żelazny pręt ze starych fortyfikacji. Dalgliesh kochał tę samotność, tę jedność morza i nieba, ale dzisiaj jakby ujrzał je na nowo -puste wybrzeże, dziwne, złowrogie i obce. Złe przeczucie wzmogło się w nim; z radością ujrzał, że z piasku podnosi się znajoma postać ciotki, wyprężona przeciw wiatrowi, w czerwonym, powiewającym za nią szaliku.

Prawie od razu go zobaczyła i ruszyła na jego spotkanie. Gdy przystanęli, walcząc z wiatrem o oddech, rozległo się chrapliwe „kraaa” i nad ich głowami przeleciały dwie czaple, ciężko młócąc powietrze wielkimi skrzydłami. Dalgliesh spojrzał na nie; ich długie szyje były wciągnięte, zaś delikatne, brązowe nogi wyciągnęły się za nimi jak ogony latawców.

– Czaple – powiedział z udawaną dumą.

Jane Dalgliesh roześmiała się i podała mu lornetkę.

– A co o tym powiesz?

Małe stadko biało-brązowych ptaków ćwierkało na piargu, ale zanim Dalgliesh miał czas zauważyć coś więcej ponad białe zadki i czarne, zagięte w dół dzioby, poderwały się jednocześnie i znikły na wietrze jak smuga bladego dymu.

– Piaskowce? – zaryzykował.

– Sądziłam, że tak pomyślisz. Są bardzo podobne, ale to były brodzce piskliwe.

– Ale ostatnim razem, gdy mi je pokazywałaś, miały różowe upierzenie – zaprotestował Dalgliesh.

– To było latem. Jesienią pióra młodych ptaków przybierają białoszary odcień. Dlatego wyglądają jak piaskowce… Czy udało ci się w Londynie?

– Przez większość dnia dreptałem, dość bezsensownie, po śladach Recklessa. Ale kiedy objadałem się w Klubie Cadaver na obiedzie z Maxem Gurneyem, dowiedziałem się czegoś nowego. Okazuje się, że Seton chciał prawie cały swój kapitał przeznaczyć na nagrodę literacką. Stracił widać nadzieję na osobistą sławę i choć w ten sposób chciał kupić sobie nieśmiertelność. I wcale nie miał zamiaru oszczędzać. A poza tym mam pewien pomysł, jak zabito Setona, ale ponieważ nie da się tego udowodnić, Reckless mi za to nie podziękuje. Chyba powinienem do niego zadzwonić, gdy tylko wrócimy.

Mówił bez entuzjazmu. Jane Dalgliesh rzuciła nań okiem, ale o nic nie pytała i szybko odwróciła twarz, aby nie zobaczył malującej się na niej wyraźnej troski.

– Czy Digby wiedział, że przepadnie mu spadek? – spytała w końcu.

– Wygląda na to, że nie wiedział nikt oprócz Maxa. Dziwna rzecz, ale Seton własnoręcznie napisał do niego na maszynie, a Reckless nie znalazł kopii w Seton House, inaczej na pewno by o tym wspomniał. I postarałby się wydusić od Sylwii Kedge i Digby’ego, czy o tym wiedzieli.