– Jeśli trzeba będzie pływać, drogi Adamie, to ty się tym zajmiesz. Ja mam astmę, niestety.
Spojrzał chytrze na Dalgliesha i samokrytycznie dodał:
– No i nie umiem pływać.
– Rozumiem – powiedział niewyraźnie Dalgliesh. Czy Bryce serio uważał, że ktoś mógłby pływać w taką noc?
– Nie zaglądałem do Celii i Liz – ciągnął Bryce. – Nie trzeba robić tłoku. Poza tym, alejka jest zalana i nie mogłyby się przedostać. Ale poszedłem po Olivera. Niestety, nie ma go w domu. Będziemy musieli radzić sobie sami.
Najwyraźniej nie przejął się nieobecnością Lathama. Dalgliesh powstrzymał się od oczywistych pytań; i bez tego mieli dość problemów. Ale co Latham mógł robić poza domem przy tej pogodzie? Czy wszyscy na Monksmere poszaleli?
Gdy z osłoniętej od wiatru ścieżki wspięli się na grzbiet cypla, mieli już tylko tyle energii, aby posuwać się do przodu i Dalgliesh przestał myśleć o Lathamie. Przedzierali się przez wichurę zgięci w pół, dopóki obolałe mięśnie ud i brzuchów nie zmusiły ich do padnięcia na czworaki, aby odzyskać oddech i siły. Jednak noc okazała się cieplejsza, niż Dalgliesh przypuszczał i krople deszczu, mniej już gęstego, szybko wysychały na ich twarzach. Od czasu do czasu udawało im się schronić za jakimś krzakiem lub żywopłotem i wówczas, nagle uwolnieni od ciśnienia wichury, lekko jak bezcielesne duchy przebiegali przez ciepły, pachnący zielenią mrok.
Wyłaniając się zza ostatniej takiej osłony ujrzeli przed sobą światła Priory House, jarzące się nad morzem, jakby dom pruł poprzez sztorm niczym wielki statek. Bryce wciągnął ich z powrotem za zarośla ł krzyknął:
– Proponuję, żeby panna Dalgliesh poszła do Sinclaira po pomoc. Wygląda na to, że nie śpią. Będzie nam potrzebna długa, mocna drabina. Najlepiej, jeśli ty, Adamie, przejdziesz w bród przez Tanner’s Lane i jak najprędzej dostaniesz się do domku. Reszta z nas podejdzie do domu wałem od północy. Spróbujemy stamtąd podać ci drabinę.
Zanim skończył objaśniać swój zaskakująco przejrzysty i konkretny plan, panna Dalgliesh bez słowa wyruszyła w stronę Priory House. Dalgliesh, podniesiony wbrew swej woli do rangi głównego bohatera, zainteresował się nagłą przemianą Bryce’a. Mały człowieczek najwyraźniej hołubił skrywaną żądzę przygody, nawet jego afektacja gdzieś znikła. Dalgliesh poczuł, że przeżywa coś nowego i wcale przyjemnego; raz nareszcie on był odbiorcą cudzych rozkazów. Nadal nie wierzył, że istnieje jakieś realne zagrożenie, lecz jeśli tak było, to plan Bryce’a mógł się okazać równie skuteczny jak każdy inny.
Kiedy dotarli do Tanner’s Lane i stojąc na jej południowej krawędzi spojrzeli w dół na domek, niebezpieczeństwo nie podlegało już dyskusji. W ulotnym świetle księżyca alejka lśniła od białej piany, kłębiącej się na prowadzącej od furtki ścieżce i podchodzącej do drzwi frontowych. Bryce jednak uznał, że sytuacja nie jest tak groźna, jak oczekiwał.
– Woda nie jest zbyt wysoka – syknął w ucho Dalgliesha. – Weź linę i przejdź na drugą stronę, powinno ci się udać. Myślałem, że będzie gorzej. – Zabrzmiało to niemal jakby się rozczarował.
Woda okazała się niewiarygodnie zimna. Dalgliesh spodziewał się tego, niemniej zaparło mu dech w piersiach. Zdjął sztormiak oraz marynarkę, pozostając jedynie w swetrze i spodniach, i obwiązał się liną w pasie; z drugiej strony Bryce owinął ją wokół drzewa i wydawał cal po calu. Bystry nurt sięgał już po pachy i Dalgliesh musiał nieźle się napracować, aby utrzymać się na nogach. Niekiedy jego stopa osuwała się w koleinę; wtedy na moment tracił grunt i walczył o łyk powietrza, miotając się na końcu liny niczym ryba na haczyku.
Gdy wreszcie dotarł do drzwi i oparł się o nie plecami, światło w domku nadal się paliło. Morze gotowało się wokół jego kostek, podnosząc się z każdą kolejną falą. Dysząc ciężko dał Bryce’owi znak, aby zwolnił linę. Pękata figurka przy drzewie pomachała mu entuzjastycznie w odpowiedzi, nie zamierzając jednak odwiązać liny; zapewne te przesadne gesty miały jedynie wyrażać radość z faktu, iż Dalglieshowi udało się dotrzeć do celu. Dalgliesh zaklął, wściekły na swoją głupotę, która sprawiła, że zanim z takim ferworem rzucił się w odmęty, zgodził się, aby to Bryce miał pieczę nad liną. Teraz żadna ustna komunikacja między nimi nie była już możliwa, więc jeśli nie chciał na wieki pozostać przywiązany do drzewa – sytuacja i tak zakrawała na burleskę – musiał mu ją oddać. Odwiązał się, Bryce zaś natychmiast zaczął ją zwijać szerokimi zamachami ramion.
Wiatr ucichł nieco, ale z wnętrza domku nie dobiegały żadne dźwięki i nikt nie odpowiadał na wołanie. Dalgliesh pchnął drzwi, jednak okazało się, że się zacięły; coś stawiało opór. Pchnął silniej i poczuł, że przeszkoda przesuwa się, jakby ciężki worek ślizgał się po podłodze. Wreszcie powstała szpara, przez którą mógł się przecisnąć i wówczas zobaczył, że owa przeszkoda to ciało Olivera Lathama.
Latham leżał w poprzek wąskiego korytarzyka, z korpusem opartym o otwarte drzwi bawialni i głową na pierwszym stopniu schodów. Wyglądał, jakby uderzył się o poręcz; z rozcięcia za lewym uchem wciąż sączyła się krew, nad prawym okiem widniała jeszcze jedna rana. Dalgliesh ukląkł nad nim i stwierdził, że żyje i lada moment odzyska przytomność. Czując dotknięcie Dalgliesha, Latham jęknął, obrócił głowę na bok i zwymiotował. Szare oczy otworzyły się, spróbowały skupić, po czym znów się zamknęły.
Dalgliesh spojrzał na jaskrawo oświetloną bawialnię i wyprostowaną postać, siedzącą nieruchomo na kanapie. Owal jej twarzy w ramie ciemnych włosów jaśniał śmiertelną bladością, czarne, ogromne oczy patrzyły nań uważnie i badawczo. Wydawała się zupełnie nieświadoma wirującej na podłodze wody.
– Co się stało? – zapytał Dalgliesh.
– Chciał mnie zabić – odparła spokojnie. – Użyłam broni, jaką miałam pod ręką. Rzuciłam w niego przyciskiem do papieru. Musiał uderzyć się głową, kiedy padał. Chyba go zabiłam.
– Przeżyje – powiedział krótko Dalgliesh. – Nic wielkiego się nie stało. Ale muszę zabrać go na górę. Proszę poczekać i nie ruszać się stąd. Przyjdę po panią.
Wzruszyła ramionami i zapytała:
– Czemu nie możemy przejść alejką? Pan tamtędy przyszedł.
– Dlatego, że woda sięga już po pachy i jest bardzo rwąca. Nie mogę tamtędy przepłynąć, obarczony nieprzytomnym człowiekiem i kaleką – oznajmił Dalgliesh brutalnie. -Musimy dostać się na górę, na dach, jeśli będzie trzeba.
Wsunął ramię pod ciało Lathama i napiął mięśnie. Schody były strome, źle oświetlone i wąskie, lecz właśnie ta wą-skość mu pomogła; umieściwszy Lathama na ramionach, mógł podciągać się w górę na poręczach, szczęśliwie pozbawionych zakrętów. Na górze przekręcił kontakt i podest zalało blade światło. Przystanął, zastanawiając się, gdzie jest świetlik, po czym pchnął drzwi i znów poszukał po omacku kontaktu. Stojąc w otwartych drzwiach, poczuł docierający ze środka zapach – zatęchły, mdlący zapach zgnilizny. Wreszcie jego palce natrafiły na kontakt i ujrzał przed sobą pokój, oświetlony pojedynczą, nagą żarówką, wiszącą pośrodku sufitu. Tu najwyraźniej mieściła się niegdyś sypialnia pani Kedge; jego zdaniem, wyglądała tak jak wówczas, gdy właścicielka po raz ostatni tutaj spała. Meble były ciężkie i brzydkie, wielkie łóżko, wciąż zasłane, zajmowało prawie całą przestrzeń. Dalgliesh delikatnie złożył na nim Lathama i spojrzał na skośny sufit. Miał rację, był tu świetlik i jeszcze jedno małe okienko, wychodzące jednak na alejkę. Jeśli mieli wydostać się z domku, musieli wyjść na dach.