Wrócił do bawialni po dziewczynę. Woda sięgała już po pas i Sylvia stała na kanapie, trzymając się półki nad kominkiem. Dalgliesh zwrócił uwagę, że na jej szyi wisi mały woreczek; zapewne zawierał wszystkie posiadane przez nią kosztowności. Gdy wszedł, rozejrzała się po pokoju, jakby sprawdzając, czy nie ma nic innego, co chciałaby zabrać ze sobą. Przedarł się ku niej, nawet w tej maleńkiej przestrzeni czując siłę przypływu, niepewny jak długo fundamenty domku będą się opierać żywiołowi. Łatwo było pocieszać się myślą, że domek przetrwał wcześniejsze powodzie, niemniej przypływ i wiatr nie dawały się przewidzieć; może wcześniej woda podnosiła się nawet wyżej, ale chyba jeszcze nigdy nie wdzierała się w ląd z taką siłą. Brodząc ku czekającej postaci miał wrażenie, że czuje, jak drżą ściany.
Podszedł do Sylvii i bez słowa wziął ją na ręce. Była niespodziewanie lekka. Co prawda metalowe obejmy nóg ciągnęły ją w dół, lecz górna część jej ciała wydała mu się bez-kostna, prawie niematerialna; nieomal ze zdumieniem poczuł pod dłońmi jej żebra i twardość wysokich piersi. Gdy niósł ją po wąskich schodach do pokoju jej matki, zachowywała się całkowicie biernie, on zaś dopiero na górze przypomniał sobie o jej kulach. Poczuł nagłe zażenowanie, wręcz niechęć, by o nich mówić, lecz ona, jakby czytając w jego myślach, powiedziała:
– Przepraszam, powinnam była pamiętać. Są zaczepione o półkę nad kominkiem.
To oznaczało jeszcze jedną podróż na dół, której jednak i tak nie dałoby się uniknąć; nie potrafiłby za jednym zamachem przynieść na górę dziewczyny i jej kuł. Chciał położyć ją na łóżku, spojrzała jednak na niespokojnie rzucającego się Lathama i zaprotestowała gwałtownie:
– Nie! Tylko nie tam! Proszę mnie tu postawić!
Delikatnie wypuścił ją z ramion i oparł o ścianę. Przez chwilę ich oczy znajdowały się na jednym poziomie; popatrzyli na siebie bez słów. Dalglieshowi wydało się, że w owej chwili nawiązali ze sobą kontakt, ale później nigdy już nie był pewien, czy w tych czarnych źrenicach czaiła się prośba czy ostrzeżenie.
Nie miał trudności z odzyskaniem kuł. Woda pokryła Już półkę nad kominkiem i w chwili, gdy Dalgliesh dotarł na dół, właśnie wypłynęły z drzwi bawialni. Złapał je za gumowe uchwyty i wciągnął przez poręcz; gdy odwrócił się, by wejść na górę, wielka fala wpadła przez rozbite drzwi wejściowe,; które rzuciła do jego stóp. Kolumna, na której wspierała się poręcz pękła, zawirowała, po czym roztrzaskała się o ścianę. Tym razem nie miał wątpliwości: domek zadrżał.
Świetlik znajdował się około trzech metrów nad podłogą sypialni i aby doń sięgnąć, trzeba byłp na czymś stanąć. Ciężkie łóżko nie dawało się przesunąć, jednak obok niego Dalgliesh zauważył kwadratową, solidną komodę, którą przyciągnął na środek pokoju.
– Jeśli popchnie mnie pan do góry – powiedziała dziewczyna – to wyjdę i pomogę z… nim.
Spojrzała na Lathama, który jakoś zdołał się podnieść i teraz siedział na krawędzi łóżka, obejmując dłońmi głowę i głośno jęcząc.
– Mam silne ręce i ramiona – dodała Syhrta, wyciągając swe brzydkie, duże dłonie.
Taki właśnie był plan Dalgliesha, który zdawał sobie sprawę, że umieszczenie Lathama na dachu będzie najtrudniejszą częścią przedsięwzięcia; wątpił, czy bez pomocy dziewczyny dałoby się.cokolwiek zrobić.
Świetlik, oblepiony brudem i spowity pajęczynami wyglądał, jakby trudno go było otworzyć, ale gdy Dalgliesh uderzył w ramę, usłyszał trzask zbutwiałego drewna. Okienko odskoczyło do góry, gdzie natychmiast porwał je sztorm. Do dusznego pokoiku wpadła noc, napełniając go podmuchami zimnego, pachnącego powietrza. W tej chwili zgasło światło; jak z głębi otchłani dojrzeli nad sobą mały, szary kwadrat burzliwego nieba, na którym zataczał się księżyc.
Potykając się, podszedł do nich Latham.
– Co do diabła…? Kto zgasił to cholerne światło?
Dalgliesh odprowadził go z powrotem na łóżko.
– Niech pan tu zostanie i oszczędza siły. Przydadzą się panu; musimy wyjść na dach.
– To sobie wychodźcie, ja tu zostaję. Zawołajcie lekarza. Ja chcę lekarza! O Boże, moja głowa!
Dalgliesh zostawił go, zawodzącego płaczliwie, na krawędzi łóżka i wrócił na komodę.
Podciągnął się na futrynie świetlika i wyjrzał na dwór. Tak jak oczekiwał, szczyt krytego łupkiem dachu znajdował się tuż nad nim, ale spadek był większy, niż pamiętał, a komin, za którym mogliby się skryć, wznosił się co najmniej dwa metry na lewo. Zeskoczył na podłogę i powiedział do Sylvii:
– Proszę spróbować usiąść okrakiem na dachu i przesunąć się do komina. Jeśli będą jakieś problemy, proszę się nie ruszać i czekać na mnie. Na dachu poradzę sobie z Lathamem, ale żeby go wyciągnąć, potrzebna mi pani pomoc. Podniosę go do góry, kiedy pani się już usadowi. Proszę krzyknąć. Czy chce pani zabrać kule?
– Tak – powiedziała spokojnie. – Chcę kule. Mogę je zaczepić o szczyt dachu i w ogóle mogą się przydać.
Podniósł ją do góry, trzymając za metalowe rusztowania, które obejmowały jej nogi od ud do kostek. Ich sztywność pozwoliła mu pchnąć ją wysoko, aż na szczyt dachu. Uchwyciła się go, po czym przerzuciła jedną nogę na drugą stronę i z rozwianymi włosami skuliła się pod podmuchem wiatru. Energicznie kiwnęła głową na znak, że jest gotowa, po czym pochyliła się ku niemu i wyciągnęła ręce.
Właśnie wówczas coś go ostrzegło; jakiś instynkt, przeczucie niebezpieczeństwa, nieomylny węch, należący do jego policyjnego wyposażenia, który, podobnie jak broń, już wielokrotnie ocalił mu życie. Teraz jednak nie było czasu na analizy i spory; jeśli mieli przetrwać, musieli wszyscy znaleźć się na dachu. Ale wiedział już, że pod żadnym pozorem Latham i dziewczyna nie mogą znaleźć się tam sami.
Niełatwo przyszło mu przepchnąć Lathama przez świetlik. Oliver był półprzytomny i nawet strugi wody przelewające się po podłodze pokoju nie potrafiły go otrzeźwić. Nie dostrzegał niebezpieczeństwa, pragnął jedynie opaść na poduszki i w spokoju walczyć z mdłościami, jednak w pewnym stopniu starał się współpracować i nie zwisał całkiem bezwładnie. Dalgliesh zdjął buty sobie i jemu, po czym wciągnął go na komodę i uniósł do góry. Nie puścił go nawet wówczas, gdy dłonie dziewczyny ujęły Lathama pod pachy, lecz natychmiast przedostał się przez otwór i usiadł ze zwieszonymi do środka nogami, odwrócony plecami do alejki. Wspólnie przeciągnęli nieprzytomnego, aż znalazł się na szczycie dachu i legł na nim nieruchomo. Dziewczyna puściła go i chwyciwszy kule dopóty przesuwała się do tyłu, dopóki nie oparła się plecami o komin. Dalgliesh podciągnął się ku Lathamowi.
I wtedy to się stało; uderzyła w chwili, gdy puścił Lathama, tak niespodziewanie, że Dalgliesh ledwie dostrzegł gwałtowne kopnięcie uzbrojonej nogi. Żelazna obejma trafiła w kurczowo zaciśnięte dłonie Lathama, który natychmiast rozluźnił chwyt i zaczął zsuwać się po pochyłości. Dalgliesh wyciągnął ręce i złapał go za nadgarstki. Poczuł silne szarpnięcie; cały ciężar rozpostartego na dachu ciała zawisł na jego ramionach. Ale dziewczyna znów kopała, tym razem starając się trafić w dłonie Dalgliesha. Były zbyt zgrabiałe, aby odczuwał ból, lecz nagle zobaczył, że leje się z nich krew i zrozumiał, że niedługo Sylvia połamie mu kości, Latham wyślizgnie się z jego bezsilnych rąk, a potem przyjdzie kolej na niego. Siedziała bezpiecznie oparta o komin, uzbrojona w kule i te śmiercionośne żelaza na nogach. Nikt na wale ich nie widział, znajdowali się po drugiej stronie dachu, noc była ciemna. Uważny obserwator dostrzegłby jedynie ciemne sylwetki na tle nieba. A kiedy wreszcie ciała jego i Lathama się odnajdą, nie będzie na nich żadnych obrażeń, których nie dałoby się wyjaśnić furią bijącego o skały morza. Miał jedną, jedyną szansę: puścić Lathama. Sam zapewne wyrwałby jej kule, sam dałby sobie z nią radę. Ale ona doskonale wiedziała, że Dalgliesh właśnie tego zrobić nie może; zawsze wiedziała, jak postąpi jej przeciwnik. A więc trzymał się, a ciosy nadal spadały na jego dłonie.