Выбрать главу

Oboje zapomnieli o Lathamie; być może dziewczyna sądziła, że nadal jest nieprzytomny. Nagle jednak z dachu oderwała się dachówka, obluzowana jego upadkiem, i udało mu się znaleźć oparcie dla jednej stopy. Obudził się w nim instynkt przetrwania. Rzucił się do przodu i wyrwawszy jedną rękę ze słabnącego uścisku Dalgliesha, niespodziewanie mocno złapał Sylvię za nogę. Zaskoczona, zachwiała się i w owej chwili w dach uderzył podmuch wiatru; gdy Latham znów pociągnął, zaczęła się zsuwać. Dalgliesh wyciągnął dłoń i złapał za sznurek wiszącego na jej szyi woreczka, który jednak natychmiast pękł. Przetoczyła się obok niego, nie mogąc znaleźć oparcia dla ciężkich, sztywnych obejm, nieubłaganie ściągających ją ku krawędzi dachu. W końcu uderzyła o rynnę i poleciała w dół, obracając się jak mechaniczna lalka z rozwartymi nogami. Usłyszeli jeden szaleńczy krzyk, a potem już nic. Dalgliesh wcisnął woreczek do kieszeni i zamarł bez ruchu, oparłszy głowę na rękach. Wtedy poczuł na plecach szturchnięcie drabiny.

Gdyby nie był ranny, wędrówka na wał byłaby czymś wręcz łatwym; niestety, jego ręce do niczego się nie nadawały. Zaczął odczuwać ból tak wielki, że z trudem zginał palce. Nie był w stanie zacisnąć dłoni. Również Latham, wyczerpany swym ostatnim wysiłkiem, zdawał się znów popadać w letarg. Zmuszenie go do wejścia na drabinę zajęło Dalglieshowi dobrych kilka chwil.

Usiadł pierwszy na drabinie i zaczął posuwać się tyłem, ciągnąc za sobą Lathama, którego w miarę możności podtrzymywał pod pachami. Niekiedy ich twarze znajdowały się bardzo blisko siebie; czuł wówczas jego oddech, słodko-kwaśny od zbyt wielkiej ilości picia i użycia. Zastanawiał się z goryczą, czy ostatnim odkryciem przed osunięciem się w otchłań będzie stwierdzenie, że Lathamowi cuchnie z ust. Przecież istniały chyba bardziej znaczące odkrycia i przyjemniejsze sposoby umierania! Czemu ten Latham nie przyłoży się choć trochę? Czemu, do diabła, facet nie może utrzymywać jakiej takiej kondycji? Dalgliesh na przemian mamrotał groźby i zachęty, aż Latham, najwyraźniej rozbudzony, zmusił się do wysiłku i złapawszy oburącz najbliższy szczebel podciągnął się do przodu. Nagle szczebel wygiął się, po rzym trzasnął ł szerokim łukiem wypadł z dłoni Lathama, znikając bezdźwięcznie w odmętach fal. Przez jedną, przyprawiającą o mdłości chwilę ich głowy zwisły przez powstałą wyrwę nad gotującą się sześć metrów niżej kipielą. Potem Latham podniósł głowę, oparł ją na boku drabiny i mruknął:

– Niech pan sam idzie. Ta drabina nie wytrzyma dwóch osób. Po co mamy obaj się zamoczyć.

– Niech pan sobie daruje – powiedział Dalgliesh. – I niech się pan ruszy.

Zgiął łokcie pod pachami Lathama i przesunął się o kilka szczebli. Drabina skrzypnęła i wygięła się. Zastygli na chwilę, po czym znów spróbowali. Tym razem Lathamowi udało się zaprzeć nogami o szczebel i szarpnąć do przodu tak silnie, że Dalgliesh omal nie stracił równowagi. Drabina, tar-gnięta silniejszym podmuchem, zakołysała się; jej koniec przesunął się na szczycie dachu i zanim szalony ruch się nie uspokoił, żaden z nich nie odważył się odetchnąć.

Znów przesunęli się o kilka centymetrów. Musieli już zbliżać się do wału, gdyż Dalgliesh dostrzegł pokręcone zarysy drzew. Domyślił się, że czekająca na nich grupka zachowuje zupełne milczenie, obawiając się zakłócić ich straszliwą koncentrację okrzykami otuchy. I nagle było po wszystkim. Poczuł na kostkach silny uścisk; ktoś ściągał go w bezpieczne miejsce.

Nie odczuł żadnej szczególnej ulgi, jedynie ogromne znużenie i niechęć do samego siebie. W jego ciele nie pozostała ani odrobina siły, umysł jednak miał jasny, a myśli gorzkie; nie docenił trudności, zlekceważył zagrożenie, dał się wciągnąć Bryce’owi w amatorską farsę i w ogóle zachował się jak beztroski głupiec. Wyruszyli jak para harcerzyków na pomoc dziewczynie, w efekcie zaś dziewczyna utonęła. A trzeba było po prostu zaczekać w sypialni na pięterku dopóki woda nie opadnie. Sztorm już słabnął i rano wydobyto by ich bez trudu, zmarzniętych, lecz całych i zdrowych.

I wówczas, jakby w odpowiedzi na jego rozmyślania, rozległ się głuchy huk, który zamienił się w ryk, po czym osłupiała grupka na wale ujrzała, jak domek z niezdarną gracją zapada się w morze. Ryk odbił się echem po cyplu, nadpływające fale z grzmotem rozbiły się o ceglany mur, piana wzbiła się w niebo roztańczonym pióropuszem i zalała im oczy. Wreszcie rumor ucichł. Ostatni dom na Tanner’s Lane zapadł się w głębinę.

Cypel roił się od ciemnych ludzkich postaci, tłoczących się wokół Dalgliesha i osłaniających go od burzy. Ich usta otwierały się i zamykały, ale nie słyszał, co mówią. W pewnej chwili wyraźnie ujrzał na tle księżyca rozwiane białe włosy R.B. Sinclaira i usłyszał jak Latham, płaczliwie niczym dziecko, domaga się lekarza. Marzył, aby osunąć się na miękką murawę i leżeć w spokoju, dopóki nie minie ból dłoni i umęczone ciało nie odpocznie, ale ktoś go podtrzymał, chyba Reckless. Dłonie pod jego pachami okazały się nadspodziewanie silne, czuł przy twarzy mocny zapach mokrej, szorstkiej gabardyny. W końcu z niemych, ruszających się jak u kukiełek ust zaczęły wydobywać się dźwięki. Pytali, jak się czuje; ktoś, chyba Alice Kerrison, zaproponował, aby wszyscy udali się do Priory House. Ktoś inny wspomniał o landroverze; jeśli panna Dalgliesh chciała zabrać Adama do domu, można było spróbować pokonać nim alejkę. Dalgliesh zauważył jego ciemny kształt na skraju grupy. To pewnie ten, który należy do Billa Colesa, pomyślał, a ta potężna postać w żółtym sztormiaku to sam Coles; jak u licha się tu dostał? Białe, zamazane twarze wyraźnie czekały, aż coś postanowi.

– Chcę jechać do domu – powiedział.

Odtrącił ich pomocne dłonie i na łokciach podciągnął się na siedzenie landrovera. Na podłodze stało kilka latarni sztormowych, rzucających żółte światło na siedzące wewnątrz postacie. Po raz pierwszy zobaczył ciotkę, która obejmowała ramieniem opierającego się o nią Lathama. Z tą bladą twarzą, zamkniętymi oczami i czołem przewiązanym zakrwawioną białą chustką wygląda, pomyślał Dalgliesh, jak romantyczny bohater wiktoriańskiego melodramatu.

Reckless wsiadł ostatni. Gdy landrover poskakując ruszył przez cypel, Dalgliesh wyciągnął przed siebie poranione ręce i powiedział:

– Jeśli sięgnie pan do mojej kieszeni, znajdzie pan plastikowy woreczek, który może pana zainteresuje. Zerwałem go z szyi Sylvii Kedge. Sam nie mogę niczego dotknąć.

Odsunął się, aby Reckless, rzucany przez samochód, mógł włożyć rękę do jego kieszeni. Inspektor wyciągnął woreczek, rozluźnił sznurek i wysypał na podołek zawartość: małą, wyblakłą fotografię kobiety w owalnej, srebrnej ramce, szpulkę taśmy, złożone na czworo świadectwo ślubu i złotą obrączkę.

V

Czując w gałkach ocznych bolesny ucisk, Dalgliesh wypłynął na powierzchnię przez kalejdoskop wirujących czerwono-niebieskich plam i mrugając w jaskrawym świetle dnia, zmusił się do otwarcia sklejonych powiek. Pora, o której zwykle się budził musiała już dawno minąć; na jego twarzy leżały ciepłe smugi słońca. Przez chwilę przeciągał się, niele-dwie z przyjemnością witając ból w nadwerężonych mięśniach. Miał wrażenie, że dłonie mu ciążą; wolno wyciągnął spod kołdry dwa białe kokony i skupił na nich napięty jak u dziecka wzrok. Zapewne to ciotka tak wprawnie nałożyła mu bandaże, ale zupełnie sobie tego nie przypominał. Musiała także użyć jakiejś maści, gdyż pod warstwami gazy czuł nieprzyjemną śliskość. Uzmysłowił sobie, że dłonie nadal go bolą, lecz może nimi poruszać; palce zginały się, zaś końce trzech widocznych spod opatrunku wyglądały normalnie. Najwyraźniej kości były całe.