Выбрать главу

Narzucił na ramiona szlafrok i podszedł do okna. Poranek na zewnątrz stał cichy i jasny, jak w dniu, w którym tu przyjechał. Przez chwilę groza nocnej burzy wydawała się czymś odległym i należącym do legendy, jak wielkie sztormy przeszłości. Jednak dowody miał przed sobą: widoczny z okna wschodni koniec cypla nosił ślady spustoszenia, jakby przeszła po nim wielka armia, zostawiając za sobą połamane gałęzie i wyrwane z korzeniami krzaki janowca. I chociaż wiatr ustał i na lądzie nic się nie poruszało, wzburzone aż po horyzont morze nadal ociężale toczyło wielkie fale o barwie błota, zbyt zmącone, by odbijać błękitną przejrzystość powietrza. Przyroda sama sobie przeczyła; woda wciąż jeszcze wrzała w objęciach wojny domowej, ląd leżał wyczerpany pod dobrotliwym niebem.

Odwrócił się od okna, spoglądając na pokój świeżym okiem. Na oparciu fotela przy oknie leżał złożony koc, na poręczy – poduszka. A więc ciotka spędziła tu noc. Ale chyba nie z powodu troski o niego? Nagle przypomniał sobie; przecież zabrali ze sobą Lathama i ciotka zapewne oddała mu swój pokój. Ta myśl rozdrażniła go i przez chwilę zastanawiał się, czy naprawdę jest na tyle małostkowy, by niechętnie traktować jej względy dla kogoś, kogo on sam nie lubił. No cóż, jeśli nawet tak, to co z tego? Niechęć ta była wzajemna, jeśli to cokolwiek usprawiedliwiało, a dzień zapowiadał się zbyt przykro, by ulegać chorobliwej skłonności do samokrytyki. Niemniej wolałby, żeby Lathama tu nie było. Pamiętał dokładnie wydarzenia minionej nocy i nie miał ochoty gawędzić o nich przy śniadaniu ze świadkiem i wspornikiem swej głupoty.

Schodząc na dół, usłyszał szmer głosów. Wszędzie unosił się znajomy, poranny zapach kawy i smażonego bekonu, lecz bawialnia była pusta; ciotka i Latham zapewne jedli śniadanie w kuchni. Arogancki tenor Lathama i ciche pomrukiwanie ciotki docierały doń coraz wyraźniej. Stwierdził, że idzie przez pokój na palcach; nie chciał, aby zauważyli jego obecność. Wkrótce nieuchronnie będzie musiał stawić czoło wykrętom i wyjaśnieniom Lathama, może nawet -o zgrozo – jego wdzięczności, niedługo całe Monksmere przybędzie pytać, spierać się i dziwić. Większość całej historii nie była już dla niego tajemnicą, a dawno wyrósł z okresu, gdy świadomość, że miał rację, sprawiała mu zadowolenie. Od dawna wiedział „kto”, zaś od poniedziałku wieczór wiedział również „jak”. Jednak podejrzani mieli dzisiaj uzyskać zadośćuczynienie i należało oczekiwać, że nie odmówią sobie żadnej satysfakcji. Zostali przestraszeni, wytrąceni z równowagi, upokorzeni; byłoby grubiaństwem żałować im czegokolwiek. Teraz jednak stąpał ostrożnie, jakby niechętnie budząc nowy dzień.

Na kominku w bawialni palił się mały ogień, blady w jasnych promieniach słońca. Ujrzał, że poczta już przyszła; na półce nad kominkiem stała zaadresowana doń koperta, na której nawet z tej odległości rozpoznał duże, ukośne pismo Deborah. Wymacał w kieszeni szlafroka swój własny, nie wysłany list i z trudem oparł go obok pierwszej przesyłki. Jego małe, proste pismo wyglądało obsesyjnie schludnie w porównaniu z jej zamaszystym gryzmołem. Koperta była cienka, co oznaczało najwyżej jedną kartkę. Znienacka zrozumiał, co Deborah mogła napisać na ćwiartce papieru, i list nasycił się dlań złowrogą aurą dnia, zaś jego otworzenie stało się obowiązkiem, który zapragnął odłożyć na później. Stał, zły na siebie za niezdecydowanie, próbując się zmusić do tej jednej, prostej czynności, gdy usłyszał zbliżający się samochód; a więc już przybywali, chciwi informacji, ociekający ciekawością i miłym podnieceniem. Jednak gdy podszedł do okna, rozpoznał forda Recklessa i ujrzał, że inspektor jest sam. Chwilę później trzasnęły drzwiczki i Reckless przystanął, jakby zbierając się w sobie, aby podejść do domku. Pod pachą niósł magnetofon Celii Calthrop. Dzień się zaczął.

Pięć minut później zasiedli we czwórkę, by wysłuchać spowiedzi mordercy. Reckless pilnował magnetofonu z nieco rozdrażnioną miną, jakby spodziewając się, że lada chwila urządzenie się zepsuje; Jane Dalgliesh siedziała nieruchomo w swym fotelu na lewo od ognia, ze złożonymi na podołku rękami, skupiona, jakby słuchała muzyki. Latham oparł się o ścianę i zwiesił dłoń z półki nad kominkiem. Dalgliesh pomyślał, że ze spowitą w bandaże głową na tle szarego kamienia wygląda jak nieco podstarzały aktor, pozujący do fotografii. Sam usiadł naprzeciwko ciotki, trzymając na kolanach tacę pokrojonych w kostkę grzanek z masłem i grzejąc zawinięte dłonie o kubek dymiącej kawy.

Głos zmarłej dziewczyny nie przemawiał do nich ze swą zwykłą, irytującą uległością, przeciwnie, brzmiał jasno i pewnie, czasem tylko dało się w nim słyszeć szybko powściągane podniecenie. To był pean triumfu, jednak wygłaszała go z obojętnością godną zawodowego spikera, czytającego książkę na dobranoc.

Czwarty już raz dyktuję swoje zeznanie i zapewne nie ostatni. Taśmę można wykorzystać wielokrotnie i człowiek zawsze ma szansę poprawy. Nic nie jest ostateczne. Maurice Seton zawsze tak mówił, gdy pracował nad swymi żałosnymi książkami, zupełnie jakby warto było je pisać, jakby kogokolwiek obchodziło, jakiego słowa użyje. A na ogół było to moje słowo, moja sugestia, wyszeptana tak delikatnie, tak subtelnie, że nawet nie zauważał, iż to mówi człowiek. Nigdy nie uważał mnie za człowieka, lecz za urządzenie, które stenografowało, pisało na maszynie, cerowało mu ubrania, zmywało, nawet gotowało. Rzecz jasna, urządzenie niezbyt sprawne, wszak nie mogłam chodzić. Ale to mu tylko ułatwiało sprawę. Nie musiał widzieć we mnie istoty płci żeńskiej. Oczywiście, nigdy nie postrzegał we mnie kobiety, ale po jakimś czasie przestałam w ogóle mieć płeć. Można mnie było zatrzymywać do późna, prosić, bym została na noc, korzystała z tej samej łazienki. Nikt by nie gadał, nikogo by to nie obeszło. Żadnych skandali. A niby czemu? Któż chciałby mnie dotknąć? Och, ze mną w domu czuł się bezpieczny. A ja, Bóg jeden wie, czułam się bezpieczna z nim.

Śmiałby się, gdybym mu powiedziała, że mogę być dlań dobrą żoną. Nie, nie śmiałby się; byłby zniesmaczony. Byłoby to dla niego jak kopulacja ze zwierzęciem, z istotą niedorozwiniętą. Czemu kalectwo jest takie odrażające? Och, on nie był jedyny, widziałam ten wyraz i na innych twarzach. Adam Dalgliesh. Czemu wybieram właśnie jego? Nie znosi nawet patrzeć na mnie, zupełnie jakby mówił: „Lubię, kiedy kobiety są piękne, lubię, kiedy kobiety są zgrabne. Żal mi ciebie, ale mnie razisz”. Siebie też rażę, nadinspektorze, siebie też. Ale nie mogę marnować taśmy na wstępy. Moje pierwsze wyznania były za długie, źle skomponowane. W końcu sama się nimi nudziłam. Z czasem jednak uda mi się opowiedzieć to tak, jak trzeba, tak doskonale, że będę mogła odtwarzać taśmę raz po raz, zawsze odczuwając tę samą, przenikliwą przyjemność. A potem, kiedyś, wszystko wymażę. Ale jeszcze nie teraz – a może nigdy. Zabawnie będzie zostawić to wszystko dla potomności. Jedyną wadą doskonałego morderstwa jest to, że nikt inny nie może go docenić. Należy mi się ta dziecinna satysfakcja, że chociaż po śmierci będą o mnie pisać gazety.

Intryga była zawiła, przyznaję, ale sprawiła mi tym większą radość. W końcu, zabić człowieka, to nic trudnego. Każdego roku robią to setki ludzi, ciesząc się krótkotrwałą sławą, dopóki świat o nich nie zapomni,, jak o wszelkich wczorajszych wiadomościach. Mogłam zabić Maurice’a Setona kiedy tylko chciałam, zwłaszcza gdy w moje ręce wpadło te pięć gramów arszeniku. Zabrał go z Klubu Cadaver, kiedy pisał „Śmierć w garnku”, zamieniając w gablocie na proszek do pieczenia. Biedny Maurice, miał obsesyjną potrzebę wiarygodności. Nie mógł pisać o zatruciu arszenikiem, jeśli nie powąchał go, nie dotknął, nie zobaczył, jak się rozpuszcza, nie nacieszył tą zabawą ze śmiercią. To jego przywiązanie do szczegółów, do prawdziwych doświadczeń, było kluczowe dla mojego planu. Doprowadziło go, jak bezwolną ofiarę, do Lily Coombs i Klubu Cortez, doprowadziło go do mordercy. Był ekspertem od wiarygodnego umierania. Żałuję, że nie widziałam, jak naprawdę podoba mu się ten stan. Oczywiście, zamierzał oddać truciznę, w końcu tylko ją pożyczył. Ale zanim to zrobił, ja też zamieniłam co nieco. Proszek do pieczenia w klubie został ponownie zastąpiony przez proszek do pieczenia. Sądziłam, że arszenik może się przydać. I przyda się, już niebawem. Bez trudności wsypię go do tej piersiówki, którą Digby zawsze nosi ze sobą. A co potem? Może poczekam do następnej chwili, gdy zostanie sam i nie będzie mógł już dłużej wytrzymać, żeby się nie napić? Albo powiem mu, że Eliza Marley odkryła coś o śmierci Maurice’a i chce się z nim potajemnie spotkać na plaży? Wszystko jedno, koniec i tak będzie taki sam. A kiedy umrze, to co mi kto udowodni? Po jakimś czasie zadzwonię do inspektora Recklessa i powiem mu, że ostatnio Digby skarżył się na niestrawność i że widziałam go przy apteczce Maurice’a. Wyjaśnię, że kiedyś Maurice pożyczył trochę arszeniku z klubu Cadaver, ale zapewniał mnie, że dawno go zwrócił. Ale załóżmy, że nie? Załóżmy, że nie potrafił się z nim rozstać? To dla niego typowe, wszyscy to potwierdzą. Wszyscy wiedzą o „Śmierci w garnku”. Zbadają proszek z gabloty w klubie i stwierdzą, że jest nieszkodliwy, Digby Seton zaś zginął w tragicznym wypadku przez nieuwagę przyrodniego brata. To bardzo zadowalający finał, moim zdaniem. Wielka szkoda, że Digby, który tak doceniał moje pomysły, nigdy nie pozna tej ostatniej części planu.