Wróćmy jednak do Maurice’a. Szczęśliwy traf zrządził, że odkryłam u niego pewną przypadłość, która stała się osią mojego planu – mianowicie, cierpiał na klaustrofobię. Doro-thy oczywiście o rym wiedziała; w końcu przecież czasami łaskawie pozwalała mu przychodzić do swej sypialni. Musiał ją budzić swoimi koszmarami, podobnie jak budził mnie. Ciekawa jestem, ile naprawdę wiedziała i czy mówiła o tym Lathamowi? Musiałam zaryzykować. Ale nawet jeśli mu powiedziała, to co? Nikt nie udowodni, że ja również o tym wiedziałam. Nic nie zmieni faktu, że Maurice zmarł śmiercią naturalną.
Dobrze pamiętam tę wrześniową noc sprzed dwóch lat. Poprzedzający ją dzień był wietrzny i mokry, a z zapadnięciem zmroku zawierucha wzmogła się jeszcze. Pracowaliśmy od dziesiątej rano i szło nam nie najlepiej. Maurice usiłował skończyć serię opowiadań dla jakiejś popołudniówki, ale to nie było jego metier i wiedział o tym; ponadto, pracował na czas, czego nienawidził. Przerywaliśmy tylko dwukrotnie, raz, żeby zjeść lekki obiad około wpół do drugiej i ponownie o ósmej, kiedy podałam zupę i kanapki. O dziewiątej, gdy skończyliśmy posiłek, wiatr rozszalał się wokół domu i słyszałam huczący na plaży przybój. Nawet Maurice nie oczekiwał, że przy tej pogodzie, w ciemnościach, pojadę do domu na wózku. Nigdy nie proponował, że mnie odwiezie; musiałby wówczas zadać sobie trud przywiezienia mnie znów następnego ranka. A więc zaproponował, abym została na noc. Nie spytał, czy mi to odpowiada, nie przyszło mu nawet do głowy, że mogłabym mieć coś przeciwko temu, że może wolę własną szczotkę do zębów, piżamę, własne łóżko. Uprzejmość, zwykle należna innym, do mnie nie miała zastosowania. Powiedział mi, abym posłała sobie w pokoju jego żony, po czym przyszedł, żeby spośród jej rzeczy wybrać dla mnie koszulę nocną. Nie wiem, dlaczego to zrobił. Sądzę, że być może wtedy po raz pierwszy zmusił się, by otworzyć jej szafy i komody, zaś moja obecność stanowiła dlań zarówno pretekst, jak i wsparcie. Teraz, gdy mogę do woli nosić jej bieliznę, bądź, jeśli będę miała taki kaprys, porwać ją na strzępy, nawet uśmiecham się na wspomnienie tamtej nocy. Biedny Maurice! Zdążył już zapomnieć, że te szyfonowe przejrzystości, te jedwabne i nylonowe koronki są tak ładne, tak delikatne, tak niesłychanie nieodpowiednie dla mojego pokręconego ciała. Zobaczyłam to w jego twarzy, gdy dotykał ich dłońmi. Nie mógłby znieść myśli o jej ubraniu na mojej skórze. Aż nareszcie znalazł coś stosownego: na dnie szuflady leżała stara, wełniana koszula nocna Alice Kerrison, którą Dorothy włożyła niegdyś, gdy miała grypę i musiała się wypocić. I właśnie tę koszulę Maurice mi podał. Ciekawa jestem, czy gdyby wówczas zachował się inaczej, spotkałby go inny los? Zapewne nie. Ale sprawia mi przyjemność myśl, że jego dłonie, wahające się nad stertą kolorowych szmatek, w istocie wybierały między życiem i śmiercią.
Tuż po trzeciej obudził mnie jego krzyk. Najpierw myślałam, że to ptak nocny, ale krzyk powtórzył się kilkakrotnie. Po omacku znalazłam kule i pokuśtykałam do niego. Oszołomiony, na poły leżał na parapecie okiennym, wyglądając trochę jak przebudzony lunatyk. Udało mi się namówić go, aby wrócił do łóżka, co nie było trudne; ujął mą rękę jak dziecko i pozwolił się otulić. Gdy podciągałam kołdrę, znienacka złapał mnie za rękę i zawołał:»Nie zostawiaj mnie! Nie odchodź! To mój koszmar, zawsze taki sam. Śni mi się, że pochowano mnie żywcem. Zostań ze mną, dopóki nie usnę«. A więc zostałam. Siedziałam, trzymając go za rękę, dopóki nie zgrabiały mi palce i nie rozbolało mnie całe ciało. W ciemności opowiadał mi o sobie, o tym straszliwym, zżerającym go lęku, aż wreszcie jego dłonie się rozluźniły, mamrotanie ucichło i zapadł w spokojny sen. Szczęka mu opadła, co sprawiało, że wyglądał głupio, brzydko i bezradnie. Nigdy przedtem nie widziałam go śpiącego i z przyjemnością patrzyłam na tę jego brzydotę, bezbronność, które dawały mi poczucie władzy tak wspaniałe, że wręcz się przestraszyłam. I gdy tak siedziałam, słuchając jego spokojnego oddechu, rozmyślałam o tym, jak wykorzystać to, czego się dowiedziałam. Wtedy właśnie zaczęłam się zastanawiać, jak mogłabym go zabić.
Rano nie wspomniał o wydarzeniach minionej nocy; nigdy nie byłam pewna, czy w ogóle pamiętał o swym koszmarze i mojej wizycie w jego pokoju. Wydawało mi się, że tak, że pamięta, lecz postanowił o tym nie myśleć, przecież nie musiał się przede mną tłumaczyć. Przed służbą i zwierzętami nie trzeba usprawiedliwiać swoich słabości; dlatego tak przyjemnie mieć w domu coś oswojonego.
Nie musiałam się spieszyć, nie dążyłam do jego śmierci w jakimś ustalonym terminie, co samo w sobie czyniło problem bardziej zajmującym, gdyż mogłam zaplanować morderstwo bardziej skomplikowane i wyrafinowane niż wówczas, gdybym miała przeciwko sobie czas. Tutaj podzielam pogląd Maurice’a: nikt nie pracuje dobrze w pośpiechu. Oczywiście, pod koniec sprawa stała się pilna, gdyż znalazłam – i zniszczyłam – kopię listu do Maxa Gurneya, w którym Maurice oznajmiał, iż ma zamiar zmienić testament. Lecz wtedy już moje plany były gotowe od ponad miesiąca.
Od początku wiedziałam, że będzie mi potrzebny wspólnik, wiedziałam również, kto nim będzie. Decyzja, by przy pomocy Digby’ego Setona pozbyć się jego brata, potem zaś jego samego, była w swej śmiałości tak wspaniała, że czasem przerażała mnie moja własna odwaga. Ale ryzyko nie było tak wielkie, jak mogłoby się zdawać. Znam dobrze Dig-by’ego, jego słabe i mocne strony; jest znacznie mniej głupi, a zarazem bardziej chciwy, niż się sądzi, bardziej praktyczny, lecz mniej pomysłowy, niespecjalnie odważny, lecz wytrwały i uparty, przede wszystkim jednak jest słaby i próżny. W swoim planie wykorzystałam zarówno jego zalety, jak i wady. Posługując się nim, zrobiłam bardzo niewiele błędów, a jeśli czasem go nie doceniałam, to skutki nie były tak zgubne, jak można by się obawiać. Teraz stał się uciążliwy i groźny, lecz naturalnie już niedługo będę musiała go znosić. Gdyby okazał się mniej irytujący i bardziej godzien zaufania, mogłabym pozwolić mu pożyć jeszcze rok czy dwa – wolałabym uniknąć podwójnego podatku od spadku po Maurisie. Nie pozwolę jednak, by chciwość popchnęła mnie do błędu.
Z początku powstrzymywałam się od prostackiego wtajemniczenia Digby’ego w plan uśmiercenia Maurice’a. Zaproponowałam mu jedynie pomysł na skomplikowany żart. Oczywiście, niedługo w to wierzył, ale też i nie musiał. Podczas wszystkich wstępnych rozmów ani razu nie padło słowo „morderstwo”; on wiedział i ja wiedziałam, ale żadne z nas nawet się nie zająknęło. Skrupulatnie podtrzymywaliśmy bajeczkę, że interesuje nas jedynie eksperyment naukowy – być może niebezpieczny, ale zupełnie pozbawiony złośliwości – który miał udowodnić Maurłce’owi, że można potajemnie przewieźć człowieka z Londynu na Monksmere bez jego zgody i współpracy. To miało być nasze alibi; jeśliby nam się nie udało, mieliśmy gotową opowieść i nikt nie mógłby udowodnić, że nie jest prawdziwa. Pan Seton założył się z nami, że nie będziemy umieli porwać go na Monksmere i nie dać się złapać. Chciał opisać coś takiego w swojej nowej książce. Byłoby wielu świadków skłonnych zeznać, że zawsze przywiązywał wielką wagę do szczegółów. A jeśli w drodze umarłby na atak serca, któż mógłby nas za to winić? O co by nas oskarżono? O nieumyślne zabójstwo? Może. Morderstwo – nigdy.