Выбрать главу

15 marca wzięliśmy w Londynie cichy ślub cywilny. Wynajął samochód i przyjechał po mnie wcześnie rano. Naszego odjazdu nikt nie widział, a zresztą, któż miałby to być? Celia Calthrop wyjechała, więc nie ryzykowaliśmy, iż do mnie zajrzy, Oliver Latham i Justin Bryce byli w Londynie. Co do Jane Dalgliesh, niewiele mnie obchodziło, gdzie jest. Zadzwoniłam do Maurice’a, że jestem chora i nie przyjdę do pracy. Zirytował się, ale nie przejął, nie obawiałam się więc, że mógłby wpaść do mnie dowiedzieć się, jak się czuję. Mau-rice nienawidził chorób. Zmartwiłby się, gdyby chorował jego pies, ale z drugiej strony, lubił swojego psa. Dzisiaj jest mi przyjemnie sądzić, że żyłby jeszcze, gdyby tego dnia pofatygował się do Tanner’s Cottage, aby sprawdzić, co się ze mną dzieje – i stwierdzić, że skłamałam.

Ale czas i taśma się już kończą. Wyrównałam rachunki z Maurice’em Setonem; to jest mój triumf, nie zaś usprawiedliwienie, a muszę jeszcze niejedno opowiedzieć.

Digby, wraz z motocyklem i przyczepą, przyjechał do Tanner’s Cottage w środę około szóstej wieczorem. Zapadł już zmrok i nikogo nie było w okolicy, jak zwykle zresztą na tym wybrzeżu. Maurice oczywiście już nie żył. Kiedy zrywaliśmy wieko przyczepy, Digby zbladł jak ściana. Myślę, że przypuszczał, iż twarz ofiary będzie skurczona w grymasie przerażenia, a martwe oczy spojrzą nań oskarżycielsko. Nie czytał, tak jak ja, podręczników medycyny sądowej Maurice^ i nie wiedział o pośmiertnym rozluźnieniu mięśni. Spokojna, zwyczajna, wyprana z uczuć twarz brata, tak zupełnie pozbawiona mocy straszenia lub wzbudzania współczucia, w jakiś sposób pomogła mu się opanować. Zapomniałam mu jednak powiedzieć o stężeniu pośmiertnym i nie spodziewał się, że będziemy musieli przełamać je w kolanach, aby posadzić zwłoki w moim wózku i zawieźć je na brzeg. To mu się wyraźnie nie podobało; nadal słyszę jego nerwowy chichot na widok chudych nóg Maurice’a, sterczących jak patyki z łych jego idiotycznych spodni. Ale potem Digby w nie uderzył, stężenie w kolanach puściło i stopy zawisły luźno jak stopy dziecka. Ten mały akt przemocy wobec nieboszczyka odmienił Digby’ego. Byłam przygotowana na to, że będę musiała sama odrąbać dłonie i nawet przyniosłam tasak, ale Digby zabrał mi go bez słowa i poczekał, aż ułożę ręce Maurice’a na ławce. Pewnie zrobiłabym to zręczniej, ale wątpię, czy z większą przyjemnością. Później odebrałam mu je i włożyłam do plastikowego woreczka. Digby chciał zrobić z nich użytek i wysłać je Lukerowi, musiałam jednak jeszcze trochę nad nimi popracować w zaciszu mojej ciemni. Tymczasem zawiesiłam woreczek na szyi i z przyjemnością poczułam dotyk tych rąk, jakby pełznących po mojej skórze.

Wreszcie Digby wszedł do wody i wypchnął łódkę na morze, na zaczynający się odpływ. Nie martwiłam się śladami krwi; martwi, jeśli w ogóle krwawią, to bardzo mało. Wszelkie plamy na kostiumie motocyklowym miało zmyć morze. Digby, połyskując, wyszedł ku mnie z ciemności z rękami wzniesionymi nad głowę, jak ktoś poddany rytualnemu oczyszczeniu i milcząc odwiózł mnie na wózku do domu. Jak już mówiłam, chyba go nie doceniłam i podczas tego powrotu wąską alejką po raz pierwszy zrozumiałam, że może być niebezpieczny.

Reszta zadań tej nocy miała być prosta; według planu Digby miał pojechać jak najszybciej do Ipswich, po drodze zatrzymać się gdzieś przy śluzie Sizewell, odłączyć przyczepę i zepchnąć ją do głębokiej wody. W Ipswich miał zdjąć z motocykla numery rejestracyjne i porzucić go w jakiejś ciemnej uliczce. To był stary motor i nikt raczej nie szukałby właściciela. A nawet jeśli ktoś ustaliłby jego związek z Digbym i odnalazł przyczepę, dysponowaliśmy jeszcze naszą koronną obroną: opowieścią o porwaniu i tragicznie zakończonym zakładzie, zaś Lily Coombs potwierdziłaby nasze zeznanie.

Udzieliłam Digby’emu zupełnie jasnych instrukcji; po pozbyciu się motocykla winien był wysłać napisany przez Maurice’a fragment tekstu o ciele dryfującym na morzu. Potem, nadal w kombinezonie, miał iść na stację i kupić peronówkę. Nie chciałam, aby konduktor zapamiętał pasażera, który wsiada w Ipswich z biletem kupionym w Londynie. Digby wmieszałby się w tłum, wsiadł do pociągu do Saxmundham, w ubikacji zdjął kombinezon, schował go w torbie i przyjechał do Saxmundham o wpół do dziewiątej. Stamtąd miał wziąć taksówkę do Seton House, gdzie czekałam nań po ciemku, aby sprawdzić, czy wszystko poszło zgodnie z planem i poinstruować go, co ma robić dalej. Jak wspomniałam, było to bardzo proste i nie oczekiwałam problemów. Ale Digby poczuł się mocny i natychmiast zrobił dwa głupstwa: po pierwsze, nie oparł się pokusie, by odłączyć przyczepę i pojeździć trochę po okolicy z pełną prędkością, przy czym od razu natknął się na Bryce’a, po drugie, poprosił Liz Marley, aby wyjechała po niego do Saxmun-dham. Pierwszy wyczyn wynikał jedynie z dziecinnej chęci popisania się, drugi jednak mógł się bardzo źle skończyć. Byłam już bardzo zmęczona fizycznie i nie potrafiłam stawić czoła takiej niesubordynacji. Gdy usłyszałam podjeżdżający pod dom samochód Liz i spojrzałam nań zza firanki, zadzwonił telefon. Teraz wiem, że to tylko Plant dzwonił, aby się czegoś dowiedzieć o panu Setonie, ale wtedy aż się wzdrygnęłam. Dwie nieprzewidziane rzeczy działy się naraz, a ja nie przygotowałam się na żadną z nich. Gdybym miała czas, aby wziąć się w garść, pewnie poradziłabym sobie lepiej, w tej sytuacji jednak strasznie pokłóciłam się z Dig-bym. Nie ma sensu cytować, co każde z nas powiedziało, ale skończyło się tym, że Digby wściekły odjechał w noc, z zamiarem, jak oznajmił, powrotu do Londynu. Nie uwierzyłam mu; stawka była zbyt wysoka, aby teraz miał zrezygnować. To był tylko kolejny, sprowokowany przez kłótnię, dziecinny gest niezależności, który miał jedynie mnie nastraszyć. Czekałam jednak aż do świtu na powrót vauxhalla, nie śmiać zapalić światła, zastanawiając się, czy jeden moment gniewu zniszczy cały, tak starannie obmyślony plan i czy można jeszcze coś uratować. Wreszcie poszłam do domu, ale rano znów wróciłam do Seton House, by stwierdzić, że vauxhalla nadal nie ma. Dopiero w czwartek wieczorem, gdy zadzwonili do Pentlands, dowiedziałam się, co się stało. Wtedy nie musiałam już udawać, że jestem wstrząśnięta. Dobrze jest wiedzieć, że Digby Seton wkrótce zapłaci za to, co przeżyłam przez te dwadzieścia cztery godziny. Trzeba przyznać, że wykazał się wielką przedsiębiorczością, a już jego opowieść o fałszywym telefonie była niezwykle sprytna. Tłumaczyła wszystko, co w malignie mógłby zdradzić na temat śmierci Maurice’a, równocześnie wzmacniając jego alibi; poza tym stwarzała mieszkańcom Monksmere dodatkowe problemy. Podziwiając jego pomysłowość i wyobraźnię, ciekawa jednak byłam, kiedy zacznie rozważać pozbycie się mnie.

Niewiele więcej mam do powiedzenia. Zwrot tasaka Jane Dalgliesh nie był trudniejszy niż jego kradzież. Kombinezon motocyklowy pocięłam na kawałki i wrzuciłam do morza. Skórę na kostkach dłoni Maurice’a wypaliłam kwasem, potem zaś Digby nadał swoją paczkę. Wszystko to było bardzo proste i zgodne z planem. A teraz czekam już tylko na ostatni rozdział. Za kilka dni podyktuję tę opowieść raz jeszcze. Nie czuję do Digby’ego szczególnej nienawiści; ucieszę się, kiedy umrze, ale nie muszę patrzeć na jego męczarnie, mogę je sobie wyobrazić; natomiast bardzo żałuję, że nie byłam przy śmierci Maurice’a Setona.

A to mi przypomina, że powinnam wyjaśnić jeszcze jedno. Dlaczego nie pozwoliłam, by jego zwłoki zostały w Londynie, by legły gdzieś w rynsztoku Paddington jak kupa mięsa i szmat? Powód jest prosty. Musieliśmy obciąć mu dłonie, te wszystko mówiące dłonie, z których zdarł sobie skórę do kości, waląc kostkami w wieko trumny”.