Выбрать главу

– Jest pani świadoma swojego upośledzenia?

– Tak. Firma Yumimoto pomogła mi je dostrzec.

Twarz mojej przełożonej pozostawała nieruchoma, ale po głosie czułam, że zasycha jej w ustach. Byłam szczęśliwa, że wreszcie dostarczam jej chwili rozkoszy.

– A więc firma oddała pani wielką przysługę.

– Będę jej za to po wsze czasy wdzięczna.

Zachwycał mnie surrealistyczny obrót, jaki przybrała ta rozmowa, dzięki której Fubuki znalazła się w siódmym niebie. W gruncie rzeczy była to bardzo wzruszająca chwila.

„Droga burzo śnieżna, jeśli tak tanim kosztem mogę stać się narzędziem twojej przyjemności, nie krępuj się, natrzyj na mnie swymi szorstkimi i twardymi płatkami, ziarnkami gradu ostrymi jak krzemień; twoje chmury są tak nabrzmiałe pasją – mogę być śmiertelniczką, zagubioną na jakiejś górze, na której wyładowują swą złość; tysiące lodowatych kropelek smaga mi twarz, nic mi to nie przeszkadza, tak wspaniale jest patrzeć, jak kaleczysz mi skórę razami obelg, jak strzelasz na postrach ślepymi nabojami; droga burzo śnieżna, nie dałam sobie zawiązać oczu przed twoim plutonem egzekucyjnym, gdyż od dawna oczekiwałam chwili, kiedy w twych oczach ujrzę przyjemność”.

Myślałam, że osiągnęła zaspokojenie, ponieważ zadała pytanie, które wydało mi się czysto grzecznościowe:

– A dalej, co pani zamierza robić?

Nie miałam zamiaru mówić jej o swoim pisaniu. Wykręciłam się więc banałem:

– Może spróbuję uczyć francuskiego.

Moja zwierzchniczka zaśmiała się pogardliwie.

– Uczyć! Pani! Uważa pani, że będzie umiała uczyć!

Cholerna burza śnieżna, nigdy jej nie zabraknie amunicji!

Zrozumiałam, że jeszcze jej mało. Nie mogłam więc głupio odpowiedzieć, że mam nauczycielski dyplom.

Spuściłam głowę.

– Ma pani rację, nie jestem jeszcze dość świadoma swoich ograniczeń.

– Rzeczywiście. A tak w ogóle, to jaki zawód mogłaby pani wykonywać?

Wypadało mi teraz umożliwić jej osiągnięcie paroksyzmu ekstazy.

Stara japońska dworska etykieta precyzuje, że do Cesarza należy zwracać się „z pokorą i uniżeniem”. Zawsze mnie zachwycała ta formuła, która tak dobrze pasuje do gry aktorów w filmach o samurajach, gdy ci zwracają się do swojego szefa z nadludzkim szacunkiem.

Przybrałam więc postawę pełną pokory i uniżenia. Zatopiłam przerażone spojrzenie w oczach młodej kobiety i wyjąkałam:

– Sądzi pani, że przyjmą mnie do wywożenia śmieci?

– Tak! – powiedziała trochę nazbyt entuzjastycznie.

Głęboko odetchnęła. Udało mi się.

Kolejną osobą, którą miałam powiadomić o dymisji, był pan Saito. On też wyznaczył mi spotkanie w pustym pokoju, ale w odróżnieniu od Fubuki, kiedy przed nim usiadłam, wyglądał na skrępowanego.

– Zbliża się koniec naszej umowy i z przykrością chciałam pana zawiadomić, że nie będę mogła jej przedłużyć.

Na twarzy pana Saito pojawiły się tiki. Ponieważ nie wiedziałam, jak rozumieć jego mimikę, dalej odgrywałam swój numer:

– Firma Yumimoto dostarczyła mi wielu okazji do wykazania się. Jestem jej za to nieskończenie wdzięczna. Niestety nie stanęłam na wysokości zadania i nie potrafiłam skorzystać z zaszczytu, jaki mi uczyniono.

Drobnym ciałem pana Saito wstrząsały nerwowe drgawki. Wyglądał na bardzo zakłopotanego.

– Amélie-san…

Jego oczy błądziły po wszystkich kątach pokoju, jakby szukały w nich odpowiedzi. Współczułam mu.

– Saito-san?

– Jest mi… nam… jest mi bardzo przykro. Nie chciałem, żeby sprawy tak się potoczyły.

Japończyk, który naprawdę za coś przeprasza – to zdarza się mniej więcej raz na sto lat. Byłam przerażona, że pan Saito zdobył się dla mnie na takie upokorzenie. Wydawało się to tym bardziej niesprawiedliwe, że nie odegrał żadnej roli w moich kolejnych degradacjach.

– Niech panu nie będzie przykro. Wszystko było w porządku. A pobyt w pana firmie wiele mnie nauczył.

Tutaj, faktycznie, nie kłamałam.

– Ma pani jakieś plany? – zapytał z miłym i pełnym napięcia uśmiechem.

– Proszę się o mnie nie martwić. Na pewno coś sobie znajdę.

Biedny pan Saito! To ja musiałam go pocieszać. Mimo względnie dobrej pozycji zawodowej był tylko jednym z tysięcy Japończyków, jednocześnie niewolnikiem i katem na usługach systemu, którego nie lubił, ale którego nigdy nie będzie zdolny się wyprzeć, bo jest zbyt słaby i brakuje mu wyobraźni.

Nadeszła kolej na pana Omochi. Umierałam ze strachu na myśl, że znajdę się z nim sama. Niesłusznie. Wiceprezes był w znakomitym humorze. Zobaczył mnie i zawołał: – Amélie-san!

Powiedział to w ten fantastyczny japoński sposób polegający na potwierdzeniu istnienia danej osoby poprzez wykrzyknięcie jej imienia.

Mówił z pełnymi ustami. Z brzmienia jego głosu próbowałam odgadnąć naturę spożywanego pokarmu. Musiał być papkowaty, lepki, jeden z tych, po których trzeba jeszcze długo omiatać zęby językiem. Nie tak jednak przylegający do podniebienia jak karmelek. Za tłusty, by być tasiemką lukrecji. Za zwarty, żeby być galaretką. Tajemnica.

Zaczęłam recytować swoją, już wyćwiczoną, litanię:

– Zbliża się koniec naszej umowy i z przykrością chciałam zawiadomić, że nie będę mogła jej przedłużyć.

Leżący na kolanach smakołyk zasłaniało mi biurko. Wiceprezes włożył do ust nową porcję: grube paluchy zakryły ładunek, który został pochłonięty, zanim udało mi się dostrzec jego kolor. Zezłościło mnie to.

Grubas musiał zauważyć moje zaciekawienie tym, co je, ponieważ wziął paczuszkę i podsunął mi pod nos. Ku swemu wielkiemu zdumieniu ujrzałam bladozieloną czekoladę.

Zmieszana, podniosłam na wiceprezesa zalęknione spojrzenie.

– To czekolada z planety Mars?

Zaczął ryczeć ze śmiechu. Krztusił się spazmatycznie:

– Kassei no chokoretto! Kassei no chokoretto!

To znaczy: „Czekolada z Marsa! Czekolada z Marsa!”.

Uznałam, że to dość dziwna reakcja na wiadomość o mojej dymisji. Pełna cholesterolu wesołość wiceprezesa nie nastrajała mnie najlepiej. Narastała niebezpiecznie i już widziałam, jak atak serca na moich oczach zwala go z nóg.

Jak wytłumaczę to władzom? „Przyszłam złożyć mu swoją dymisję. To go zabiło”. Żaden urzędnik firmy Yumimoto nie uwierzyłby w taką wersję: byłam pracownikiem, którego odejście mogło być tylko doskonałą nowiną.

W historię z zieloną czekoladą też nikt by nie uwierzył. Nie umiera się od kilku kawałków czekolady, choćby nawet miała kolor chlorofilu. Teza o morderstwie byłaby o wiele bardziej prawdopodobna. Powodów mi nie brakowało.

Słowem, należało mieć nadzieję, że pan Omochi nie wykorkuje, gdyż to ja byłabym główną podejrzaną.

Miałam właśnie zacząć recytować drugą zwrotkę, żeby powstrzymać ten tajfun śmiechu, kiedy grubas wyjaśnił:

– To biała czekolada z zielonym melonem, specjalność Hokkaido. Przepyszna. Fantastycznie oddali smak japońskiego melona. Proszę, niech pani spróbuje.

– Nie, dziękuję.

Lubiłam japońskie melony, ale myśl o ich zapachu pomieszanym z zapachem białej czekolady naprawdę mnie odrzucała.

Z niewiadomych powodów moja odmowa zirytowała wiceprezesa. Powtórzył swój rozkaz w uprzejmej formie:

– Meshiagatte kudasai.

To znaczy: „Proszę, zechce pani zjeść”.

Odmówiłam.

Zaczął schodzić na coraz niższe poziomy języka.

– Tabete.

To znaczy: „Niech pani je”.

Odmówiłam.

Wrzasnął:

– Taberu!

To znaczy: „Żryj!”.

Odmówiłam.

Wybuchnął gniewem:

– Ejże, dopóki pani kontrakt nie wygasł, musi mnie pani słuchać!

– Co panu za różnica, czy ją zjem, czy nie?