Выбрать главу

– Bezczelna! Pani nie jest tu od zadawania pytań! Pani ma wykonywać moje polecenia.

– Co ryzykuję, jeśli nie usłucham? Że mnie pan wyrzuci? To by mnie nawet urządzało.

Chwilę później uświadomiłam sobie, że posunęłam się za daleko. Wystarczyło spojrzeć na minę pana Omochi, by zrozumieć, że dobre stosunki belgijsko-japońskie doznawały właśnie znacznego uszczerbku.

Zawał wisiał w powietrzu. Udałam się do Canossy.

– Proszę mi wybaczyć.

Złapał oddech na tyle, żeby wrzasnąć:

– Żryj!

To była moja kara. I kto by pomyślał, że jedzenie zielonej czekolady stanie się politycznym działaniem na skalę międzynarodową?

Wyciągnęłam rękę w stronę opakowania, myśląc sobie, że może tak właśnie rozegrały się sprawy w ogrodzie Edenu: Ewa nie miała najmniejszej ochoty jeść jabłka, ale opasły wąż, w równie nagłym jak niewytłumaczalnym przypływie sadyzmu, zmusił ją do tego.

Odłamałam zielonkawy kwadracik i podniosłam do ust. Zniechęcał mnie przede wszystkim ten zielony kolor. Rozgryzłam czekoladę i ze wstydem stwierdziłam, że naprawdę nie jest zła.

– Wyśmienita – przyznałam niechętnie.

– Ha! Ha! Dobra ta czekolada z Marsa, co nie?

Triumfował. Stosunki japońsko-belgijskie znów miały się znakomicie.

Kiedy połknęłam casus belli, przeszłam do dalszego ciągu mojego wystąpienia:

– Firma Yumimoto dostarczyła mi wielu okazji do wykazania się. Jestem jej za to nieskończenie wdzięczna. Niestety nie stanęłam na wysokości zadania i nie potrafiłam skorzystać z zaszczytu, jaki mi uczyniono.

Z początku zakłopotany, pewnie dlatego że kompletnie zapomniał, po co do niego przyszłam, pan Omochi wybuchnął śmiechem.

W swojej słodkiej naiwności wyobrażałam sobie, że upokarzając się w ten sposób, by uratować ich reputację, poniżając się, żeby nie uczynić im najmniejszego wyrzutu, wywołam uprzejme protesty, w rodzaju: „Ależ skąd, doskonale sobie pani radziła!”.

Tymczasem już po raz trzeci kończyłam swoją gadkę, a nikt niczemu nie zaprzeczał. Fubuki, daleka od negowania moich braków, nie omieszkała podkreślić, że mój przypadek jest jeszcze cięższy. Pan Saito, aczkolwiek zasmucony moimi przykrymi doświadczeniami, nie podał w wątpliwość zasadności tak miażdżącej samooceny. Co do wiceprezesa, to nie tylko nie zakwestionował mojej samokrytyki, ale słuchał jej z rosnącym rozbawieniem.

Ta refleksja przypomniała mi powiedzenie André Maurois: „Nie mów o sobie zbyt źle: uwierzą ci”.

Olbrzym wyciągnął z kieszeni chusteczkę, osuszył łzy śmiechu i, ku mojemu osłupieniu, wytarł sobie nos, co w Japonii uchodzi za szczyt prostactwa. Czyżbym więc upadła tak nisko, że można było bezwstydnie wysmarkiwać nos w mojej obecności?

Następnie westchnął:

– Amélie-san!

Nic więcej nie dodał. Wywnioskowałam z tego, że sprawa jest zamknięta. Wstałam, skłoniłam się i skwapliwie wyszłam.

Pozostał mi już tylko sam Bóg. Nigdy nie czułam się tak bardzo Japonką jak w chwili składania dymisji prezesowi. Wobec niego moje zakłopotanie było szczere i wyrażało się w pełnym napięcia uśmiechu przerywanym tłumioną czkawką.

Pan Haneda przyjął mnie z najwyższą uprzejmością w swoim olbrzymim i jasnym gabinecie.

– Zbliża się koniec naszej umowy i z przykrością chciałam zawiadomić, że nie będę mogła jej przedłużyć.

– Oczywiście. Rozumiem panią.

Był pierwszym, który życzliwie skomentował moją decyzję.

– Firma Yumimoto dostarczyła mi wielu okazji do wykazania się. Jestem jej za to nieskończenie wdzięczna. Niestety nie stanęłam na wysokości zadania i nie potrafiłam skorzystać z zaszczytu, jaki mi uczyniono.

Natychmiast zareagował:

– Nieprawda, dobrze pani o tym wie. Pani współpraca z panem Tenshi wykazała, że posiada pani wybitne zdolności w dziedzinach, które panią interesują.

No, jednak!

Dodał z westchnieniem:

– Nie miała pani szczęścia, nie przyszła pani w dobrym momencie. Słusznie pani robi, odchodząc, ale proszę wiedzieć, że jeśli któregoś dnia zmieni pani zdanie, zawsze będzie pani tutaj mile widziana. Na pewno nie jestem jedynym, któremu będzie pani brakowało.

Jestem przekonana, że w tym punkcie się mylił. Mimo to bardzo się wzruszyłam. Mówił z takim przekonaniem i dobrocią, że zrobiło mi się prawie smutno na myśl o odejściu z tego przedsiębiorstwa.

Nowy Rok: trzy dni rytualnego i obowiązkowego odpoczynku. Dla Japończyka takie nieróbstwo ma w sobie coś traumatycznego.

Przez trzy dni i trzy noce nie wolno nawet gotować. Je się zimne dania, przygotowane wcześniej i przechowywane we wspaniałych pudełkach z laki.

Pośród tych świątecznych specjałów są także omochi: ryżowe ciastka, za którymi dawniej przepadałam. W tym roku, ze względu na ich nazwę, nie byłam w stanie ich tknąć.

Kiedy podnosiłam do ust omochi, miałam niezbitą pewność, że zaraz ryknie: „Amélie-san!” i wybuchnie lubieżnym śmiechem.

Powrót do firmy tylko na trzy dni. Cały świat miał oczy wlepione w Kuwejt i myślał tylko o piętnastym stycznia.

Ja miałam oczy wlepione w znajdujące się w toalecie okno i myślałam tylko o siódmym stycznia: był to ostatni dzień mojej pracy.

Nadszedł ranek siódmego stycznia i aż trudno mi było w to uwierzyć: tak bardzo czekałam na tę datę. Zdawało mi się, że jestem w Yumimoto co najmniej od dziesięciu lat.

W wygódce na czterdziestym czwartym piętrze spędziłam dzień w nabożnej atmosferze: najbłahsze gesty wykonywałam z powagą kapłana. Niemal żałowałam, że nie mogę na własnej skórze sprawdzić słów starej karmelitanki: „W Karmelu trudne jest pierwszych trzydzieści lat”.

Około osiemnastej umyłam ręce i poszłam uścisnąć dłoń tym kilku osobom, które przy różnych okazjach dały mi odczuć, że uważają mnie za istotę ludzką. Nie było wśród nich Fubuki. Żałowałam tej decyzji, tym bardziej że nie żywiłam do niej żadnej urazy. Do tego, by się z nią nie pożegnać, skłoniła mnie miłość własna. Później uznałam, że zrobiłam głupio: przedkładać swoją dumę nad kontemplację wyjątkowej twarzy, to nie był najszczęśliwszy wybór.

O osiemnastej trzydzieści ostatni raz wróciłam do Karmelu. Ubikacja dla pań była pusta. Mimo brzydoty neonowego oświetlenia serce mi się ścisnęło: siedem miesięcy – mojego życia? nie; mojego czasu na tej planecie – upłynęło tutaj. Nie było powodów do nostalgii. A jednak coś chwytało mnie za gardło.

Odruchowo podeszłam do okna. Przylgnęłam czołem do szyby i poczułam, że tego właśnie będzie mi brakowało: nie każdemu dane jest spoglądać na miasto z wysokości czterdziestego czwartego piętra.

Okno było granicą pomiędzy ohydnym światłem a wspaniałymi ciemnościami, między ustępem a nieskończonością, między tym, co sterylne a tym, czego się nie da umyć, między spłuczką a niebem.

Tak długo, jak długo istnieć będą okna, najskromniejszy człowiek na ziemi będzie miał swoją część wolności.

Ostatni raz rzuciłam się w otchłań. Patrzyłam, jak moje ciało spada.

Kiedy zaspokoiłam swój głód defenestracji, opuściłam budynek Yumimoto. Nigdy więcej mnie tam nie ujrzano.

Kilka dni później wróciłam do Europy.

14 stycznia 1991 zaczęłam pisać książkę zatytułowaną Higiena mordercy.

15 stycznia był datą amerykańskiego ultimatum wobec Iraku. Dwa dni później zaczęła się wojna.

18 stycznia, na drugim końcu planety, Fubuki Mori skończyła trzydzieści lat.

Czas, zgodnie ze swym starym zwyczajem, mijał.

W 1992 ukazała się moja pierwsza książka.

W 1993 dostałam list z Tokio. Tekst brzmiał następująco:

Amélie-san,