Выбрать главу

– Nie wiedziałam, że należę do tej kategorii. Nigdy w życiu nie przepisywałam kolumn cyfr.

– Swoją drogą to ciekawe upośledzenie. Nie trzeba wiele inteligencji, żeby przepisywać liczby.

– Właśnie: myślę, że na tym polega problem ludzi mojego pokroju. Jeśli nasza inteligencja nie dostaje odpowiednich bodźców, umysł zasypia. Stąd moje omyłki.

Z twarzy Fubuki zniknął bojowy wyraz, ustępując miejsca rozbawionemu zdziwieniu:

– Pani inteligencja potrzebuje bodźców? Jakie to dziwaczne!

– Najnormalniejsze w świecie.

– Dobrze. Zastanowię się nad jakimś zajęciem, które dostarczy bodźców pani inteligencji – powtórzyła moja przełożona, której to określenie najwyraźniej sprawiało przyjemność.

– Czy mogę tymczasem pomagać panu Unaji poprawiać moje błędy?

– W żadnym wypadku! I bez tego dość już narobiła pani szkód!

Nie wiem, ile czasu zajęło mojemu nieszczęsnemu koledze doprowadzenie do porządku zafałszowanych moim staraniem ksiąg rachunkowych. Natomiast aż dwa dni zajęło pannie Mori znalezienie zajęcia, które wydało się jej w zasięgu moich możliwości.

Na biurku czekał na mnie olbrzymi klaser.

– Będzie pani sprawdzać rozliczenia podróży służbowych – powiedziała.

– Znowu księgowość? Przecież uprzedzałam już panią o moich niedostatkach.

– To coś zupełnie innego. Ta praca dostarczy bodźców pani inteligencji – uściśliła z szyderczym uśmiechem.

Otworzyła klaser.

– To są na przykład dokumenty przygotowane przez pana Shiranai i dotyczące zwrotu kosztów podróży służbowej do Dusseldorfu. Musi pani ponownie sprawdzić wszystkie rachunki i zakwestionować te, których wynik nie pokryje się co do jena z pani obliczeniami. W tym celu, ponieważ większość faktur była wystawiana w markach, musi pani rachować, uwzględniając kurs marki w danym dniu, zgodnie z datami wydrukowanymi na paragonach. Proszę nie zapominać, że wysokość kursów codziennie się zmienia.

Zaczął się jeden z najgorszych koszmarów mojego życia. Od chwili, kiedy przydzielono mi to nowe zadanie, zniknęło dla mnie pojęcie czasu – jego miejsce zajęła nieustająca męka. Nigdy, przenigdy, nie udało mi się uzyskać wyniku nie tylko identycznego, ale choćby porównywalnego z tymi, które miałam sprawdzać. Na przykład, jeśli urzędnik obliczył, że Yumimoto jest mu winne 93 327 jenów, mnie wychodziło 15 211 albo znowu 172 045 jenów. I bardzo szybko wyszło na jaw, że to moje wyliczenia były błędne.

Pod koniec pierwszego dnia powiedziałam Fubuki:

– Nie sądzę, żebym potrafiła wywiązać się z tego zadania.

– Przecież chodzi o pracę, która dostarcza bodźców inteligencji – odparła nieubłaganie.

– Nie radzę sobie – wyznałam żałośnie.

– Przyzwyczai się pani.

Nie przyzwyczaiłam się. Okazało się, że mimo nadludzkich wysiłków nie jestem zdolna wykonywać tych operacji.

Moja przełożona chwyciła segregator, by udowodnić mi, jakie to łatwe. Wzięła plik dokumentów i z piorunującą szybkością zaczęła stukać w klawisze kalkulatora, na które nawet nie musiała patrzeć. W niecałe cztery minuty podsumowała:

– Wychodzi mi taka sama kwota jak panu Saitamie, co do jena.

I przystawiła na sprawozdaniu swoją pieczątkę. Przygnębiona tą nową niesprawiedliwością losu, ponownie zabrałam się do dzieła. Tak więc dwanaście godzin nie wystarczało mi do zrobienia tego, z czym Fubuki uporała się w trzy minuty pięćdziesiąt sekund.

Nie wiem, ile dni upłynęło, zanim zorientowała się, że nie zweryfikowałam jeszcze żadnego rozliczenia.

– Ani jednego! – wykrzyknęła.

– Niestety – przyznałam, oczekując nagany.

Na moje nieszczęście pokazała mi tylko kalendarz:

– Proszę nie zapominać, że segregator ma być gotów do końca miesiąca.

Wolałabym, żeby zaczęła wrzeszczeć. Mijały kolejne dni. Przeżywałam istne piekło: bez przerwy bombardowana byłam gradem liczb z przecinkami i miejscami dziesiętnymi. Zlewały się w moim mózgu w nieprzeniknioną magmę, tak że nie mogłam odróżnić jednych od drugich. Okulista zapewnił mnie, że nie jest to sprawa wzroku.

Cyfry, których spokojne pitagorejskie piękno zawsze podziwiałam, stały się teraz wrogami. Kalkulator też pragnął mojej zguby. Jeden z moich psychomotorycznych kłopotów polegał na tym, że kiedy popracowałam na klawiaturze dłużej niż pięć minut, ręka robiła mi się nagle lepka, jakbym ją zanurzyła w gęstym ziemniaczanym puree. Cztery palce odmawiały mi definitywnie posłuszeństwa; tylko wskazujący wysuwał się jeszcze z trudem, żeby powoli i niezręcznie dotknąć klawiszy, co dla każdego, kto nie dostrzegał niewidzialnej brei, musiało się wydawać niezrozumiałe.

A że do tego zjawiska dochodziło jeszcze rzadkie osłupienie w zetknięciu z liczbami, spektakl, jaki dawałam pochylona nad kalkulatorem, musiał wywoływać konsternację. Najpierw patrzyłam na każdą nową liczbę z nie mniejszym zdziwieniem niż Robinson spotykający tubylca na nieznanym lądzie; potem moja zdrętwiała ręka usiłowała odtworzyć ją na klawiaturze. Przy tej czynności głowa bez przerwy poruszała się między kartką a ekranem, żeby przypadkiem po drodze nie zgubił się jakiś przecinek albo zero – najbardziej zadziwiające było, że mimo tych drobiazgowych kontroli zdarzało mi się przepuszczać kolosalne błędy.

Któregoś dnia, kiedy żałośnie stukałam w maszynę, podniosłam wzrok i zobaczyłam, jak moja zwierzchniczka przygląda mi się ze zdumieniem.

– Na czym polega pani problem? – zapytała.

Żeby ją uspokoić, opowiedziałam jej o syndromie puree ziemniaczanego, które paraliżuje mi rękę. Myślałam, że ta historia zjedna mi jej sympatię.

Jedynym rezultatem mojego zwierzenia była konkluzja, którą wyczytałam w dumnym spojrzeniu Fubuki: „Teraz rozumiem: ona naprawdę jest upośledzona umysłowo. Wszystko jasne”.

Koniec miesiąca zbliżał się nieuchronnie, a segregator wciąż był tak samo gruby.

– Jest pani pewna, że nie robi tego umyślnie?

– Absolutnie pewna.

– Czy w pani kraju… dużo jest ludzi takich jak pani?

Byłam pierwszą Belgijką, z jaką się zetknęła. W przypływie narodowej dumy odpowiedziałam zgodnie z prawdą:

– Żaden Belg nie jest do mnie podobny.

– To mnie uspokaja.

Wybuchnęłam śmiechem.

– Uważa pani, że to śmieszne?

– Nikt nie powiedział pani, Fubuki, że nieładnie jest poniżać osoby upośledzone umysłowo?

– Owszem. Ale nie uprzedzono mnie, że jedną z nich przydzielą mi jako pracownika.

Śmiałam się w najlepsze.

– Wciąż nie wiem, co panią tak bawi.

– To jeden z objawów mojej choroby psychomotorycznej.

– Lepiej niech się pani skupi na swojej pracy.

Dwudziestego ósmego oznajmiłam jej moją decyzję niewracania na noc do domu.

– Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałabym spędzać noce w biurze, na swoim stanowisku.

– Pani mózg skuteczniej działa w ciemności?

– Miejmy nadzieję. Może ta nowa sytuacja przywróci mu wreszcie sprawność.

Bez trudu uzyskałam jej zgodę. Nieraz zdarzało się, że pracownicy zostawali w biurze na noc, kiedy trzeba było dotrzymać terminów.

– Sądzi pani, że jedna noc wystarczy?

– Na pewno nie. Nie zamierzam wracać do domu przed trzydziestym pierwszym.

Pokazałam jej plecak.

– Przyniosłam niezbędne rzeczy.

Kiedy znalazłam się sama w firmie Yumimoto, ogarnęło mnie pewne upojenie. Prysło bardzo szybko, gdy stwierdziłam, że mój mózg nie funkcjonuje lepiej w nocy. Pracowałam bez wytchnienia: zapał ten nie przyniósł jednak żadnego rezultatu.