– Nie wiem. Wiem jednak, że muszę tam pojechać.
Sam złapał ją za ramiona.
– Nie, Sissy. Co za dużo, to niezdrowo. Chyba za bardzo to przeżywasz.
– Sam… Ja nie potrafię ci tego opisać. Czuję się tak, jakbym cała drżała niczym igła w kompasie, a przecież stoję spokojnie.
– Posłuchaj mnie, Sissy, wiesz, skąd się bierze to drżenie? Bardzo chcesz pokazać światu, że wciąż jesteś pożyteczna. Czasami i mnie się to przydarza, tak samo jak tobie. To wszystko dlatego, że nagle staliśmy się starzy i samotni, nie mamy nikogo, kto by nas docenił, i w gruncie rzeczy czujemy się na tym świecie jak piąte koło u wozu.
– Mylisz się, Sam. Bardzo się mylisz. Muszę pojechać do Canaan.
Sam puścił jej ramiona.
– Możesz pojechać, Sissy, nawet cię tam zawiozę, jeśli zechcesz. Moim zdaniem to jest jednak zwyczajna strata czasu.
Sissy powróciła do stolika i odwróciła kolejną kartę w talii DeVane. Długo wpatrywała się w nią przez okulary, po czym podała ją Samowi i powiedziała:
– Patrz! Jeżeli to nie jest dowód, to nie wiem, co to jest.
Sam sceptycznie popatrzył na kartę. Le Familie du Deluge. Przedstawiała górski krajobraz pod burzowym niebem, a w oddali Arkę Noego, przechyloną na burtę. Obok niej stał Noe i jego żona, jego synowie – Sem, Cham i Jafet – oraz ich żony i dzieci. Cham opierał rękę na ramieniu syna, a chłopak trzymał dłoń przy uchu.
– Nie rozumiem tego – powiedział Sam, oddając kartę Sissy.
– Wstydź się, Sam, nie znasz Biblii. Syn Chama miał na imię Canaan. I popatrz tylko, co on robi. Nasłuchuje. To Canaan nasłuchuje, prawda? Rozumiesz?
– Daj, spokój, Sissy, dodajesz dwa do dwóch i wychodzi ci pięć.
– W porządku, jeśli mi nie wierzysz, zatelefonuję do Dana Partridge’a i poproszę go, żeby mnie zawiózł do Canaan.
– Dana Partridge’a? Tego szaleńca? Nawet nie ma mowy, żebyś w taką pogodę jechała do Canaan z Danem Partridge’em!
Sissy pocałowała go w policzek.
– A więc nie masz wyjścia. To ty musisz mnie tam zawieźć.
Wesołe pajączki
Feely otworzył frontowe drzwi. Na werandzie stał Robert, skulony z powodu zimna. Kołnierz płaszcza miał postawiony tak wysoko, że zakrywał mu prawie całe usta. Przed domem nie było jego samochodu. Feely spojrzał wzdłuż ulicy, lecz mimo to nie zdołał go wypatrzyć.
– Co się stało? – zapytał.
– Jak to, „co się stało”? – zawołał Robert. – Wróciłem do zajazdu, żeby cię zabrać, a ciebie tam nie było!
– Rzeczywiście. Byłem tutaj.
– Byłeś tutaj! Wspaniale! Nie mogłeś mi zostawić jakiejś wiadomości?
– Przypuszczałem, że już nie wrócisz.
– Czy ci nie powiedziałem, że wrócę?
– Powiedziałeś. Wspominałeś jednak o dwudziestu minutach.
– Boże wszechmogący! – Robert potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Może zaprosisz mnie do środka?
– Nie wiem. – Feely odwrócił się i popatrzył na Serenity, która stała dwa kroki za nim.
– Cześć – powiedział do niej Robert. – Nazywam się Robert Touche.
– Cześć, jak się masz? – odpowiedziała mu.
– Doskonale. – A ty? Feely i ja, jak by ci to powiedzieć, razem podróżujemy.
– Powiedział mi.
– Myślałem, że poczeka na mnie w zajeździe, ale kiedy wróciłem, już go tam nie było. Zapytałem więc kelnerkę, czy widziała, jak wychodził, a ona mi powiedziała, że wyszedł z tobą i że ty mieszkasz przy Orchard Street. – Na chwilę umilkł, ponieważ zabrakło mu tchu, ale zaraz dorzucił: – Jesteś Serenity, prawda?
– Tak.
Robert przyłożył dłonie do ust i chuchnął w nie.
– Na dworze jest cholernie zimno, Serenity. Może wpuścisz mnie do środka?
Dziewczyna zrobiła niechętną minę i potrząsnęła głową.
– Chyba jednak nie.
– Ha! No cóż? Właściwie to chciałem jedynie zapytać Feely’ego, czy chce podróżować ze mną dalej czy już nie. Wciąż zmierzasz na północ, Feely, co? Ja też zmierzam na północ, więc nadal cię zapraszam. Nie będę się upierał, broń Boże. Jesteś jednak dobrym kompanem, jeśli chcesz wiedzieć. Skoro jednak chcesz zostać tutaj… A może pojedziesz dalej z kimś innym? Cóż, Feely, wszystko zależy od ciebie. Jesteś przecież panem własnego losu. Całkowicie.
Serenity uniosła rękę i zaczęła nawijać na pałce pasmo włosów Feely’ego.
– Co o tym sądzisz, Feely? Ogrzejesz się u mnie jeszcze trochę? Chyba że chcesz pojechać dalej z tym… Przepraszam, jak pan się nazywa?
– Robert Touche. Mów do mnie Robert. Albo Touchy, jeśli chcesz. To komiczne, nie uważasz? Ładuję tego faceta do samochodu w samym środku śnieżnej zawieruchy, a on mówi, że nazywa się Feely. A ludzie zawsze źle wymawiają moje nazwisko i nazywają mnie Touchy. Touchy i Feely *. Komiczne, prawda? Widzę po tobie, że wewnątrz aż się skręcasz ze śmiechu.
– Co zamierzasz zrobić, Feely? – Serenity ponowiła pytanie. – On ma rację, wszystko zależy jedynie od ciebie.
– Robert był jedynym kierowcą, który łaskawie się zatrzymał i mnie podwiózł – przyznał Feely.
– Widzisz? – zawołał Robert.
Feely pragnął jechać na północ, nie był jednak pewien, czy nadal chce podróżować w towarzystwie Roberta. Z kolei był już niemal całkowicie przekonany, że Robert przenigdy by go nie zawiódł. W końcu, czy nie znalazł go tutaj, żeby się dowiedzieć, czy nadal nie potrzebuje kierowcy? A jednak było w nim coś takiego, coś dziwnego, jakby nieokiełznana desperacja, że Feely zaczynał się przy nim czuć niepewnie. Widział w Robercie osobnika nieprzewidywalnego i nieobliczalnego.
Robert obrócił się dookoła własnej osi i rzucił pytanie:
– A może wpuścicie mnie na pięć minut do środka? Trochę bym odtajał, a przy okazji obgadamy to.
– Zgoda – odparł Feely. Przez nie domknięte drzwi do domu wdzierał się wiatr, jego przeraźliwe gwizdanie w przewodach kominowych przypominało dzwonki alarmowe. – Serenity, nie masz nic przeciwko temu?
– Jasne, że nie – odparła Serenity, jednak bez entuzjazmu.
Robert wszedł do środka i Feely zamknął za nim drzwi.
– Nie widziałem twojego samochodu – powiedział Feely.
– Zaparkowałem za rogiem, tak ze go stąd nie widać. Pamiętasz ostatni wieczór, kiedy mieliśmy ten drobny wypadek? Nie chcę mieć problemów z firmą ubezpieczeniową. Wiesz, jak to potem jest.
Nie zdejmując kurtki ani butów, podszedł prosto do kominka i stanął przed nim z rękami wyciągniętymi do przodu.
– Powiem ci coś, Feely. Kiedy wróciłem do zajazdu i stwierdziłem, że ciebie tam nie ma, pomyślałem, że już nigdy się nie zobaczymy.
– Długo rozmawiałem z Serenity, a potem…
– To piękne imię, Serenity. Piękne imię dla pięknej dziewczyny.
– Och, proszę cię – westchnęła Serenity.
– Przepraszam, Serenity. Ale mam duszę handlowca, sprzedawcy. A to oznacza, że kiedy coś wywiera na mnie wrażenie, natychmiast daję to po sobie poznać. Gdybyś zabrała mnie do Luwru, żebym popatrzył na obraz Mony Lizy, z pewnością nie stanąłbym przed nim nieruchomo, z rozdziawioną gębą. To nie w moim stylu. Uważam, że nie powinniśmy dusić w sobie naturalnych reakcji, bo to jest zachowanie chorobliwe. Masz piękne imię, prawda? Nie ma powodu się o to sprzeczać. Wymyślili je twoi rodzice, nie ty, a w miarę jak przybywa ci lat, coraz bardziej się do niego przyzwyczajasz i zwracasz na jego urodę coraz mniej uwagi. Jeśli krępuje cię to, że o tym mówię, przyjmij moje przeprosiny. Ja po prostu chciałem ci uczciwie powiedzieć, co myślę o twoim pięknym imieniu.