– To brzmi wprost cudownie – chciała go pocałować, ale w tym momencie zadzwonił telefon.
Thomas podszedł do aparatu. Cassi drżała z obawy, by nie wezwano go przypadkiem do szpitala.
– Miło mi pana słyszeć, panie Seibert – powiedział Thomas do słuchawki.
Cassi pochyliła się i ostrożnie postawiła swój kieliszek na stoliku. Robert nigdy dotąd nie dzwonił do niej do domu. Ten telefon mógł Thomasa wytrącić z równowagi.
Tymczasem Thomas mówił zupełnie spokojnie: – Jest tutaj, obok mnie. Nie, jeszcze nie jest późno…
Z uśmiechem przekazał słuchawkę Cassi.
– Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłem, telefonując do ciebie do domu – mówił Robert – ale udało mi się wymknąć na oddział patologii i obejrzeć przekroje żyły Jeoffry'ego Washingtona. Kiedy wróciłem do pokoju, przypomniałem sobie, gdzie już wcześniej widziałem tego rodzaju biały osad. Robiłem kiedyś sekcję zwłok robotnika, który zginął w wypadku przy pracy. Nieostrożnie wysypał na siebie koncentrat fluorku sodu i chociaż szybko go spłukał, ilość trucizny, która przedostała się do organizmu, okazała się dawką śmiertelną. W jego żyłach znalazłem taki sam biały osad.
Cassi zniżyła głos, odwracając się plecami do Thomasa – nie chciała, żeby domyślił się, że wciąż jeszcze interesuje się badaniami nad SSD. – Ale przecież fluorek sodu nie jest używany w charakterze leku.
– Używa się go w stomatologii – stwierdził Robert.
– Ale nie jest podawany do wewnątrz – szepnęła Cassi. – I z całą pewnością nie przez kroplówkę.
– To prawda – rzekł Robert. – Ale pozwól mi powiedzieć, w jaki sposób zmarł ten robotnik. Miał atak padaczki, a następnie dostał ostrej arytmii serca. Czy ci to czegoś nie przypomina?
Cassi pamiętała, że aż sześciu pacjentów z serii SSD miało takie same symptomy, ale nic nie powiedziała. Niekoniecznie śmierć spowodował fluorek sodu, wszelkie przedwczesne wnioski mogły być zbyt pochopne.
– Gdy tylko wrócę do pracy – zdecydował Robert – dokonam analizy chemicznej tego osadu. Przekonam się, czy to jest fluorek sodu. Wyobrażasz sobie, jakie to będzie miało znaczenie, jeśli przypuszczenie się potwierdzi?
– Chyba tak – burknęła niechętnie Cassi.
– Oznacza to, że popełniono morderstwo – stwierdził Robert.
– O czym rozmawialiście? – zapytał Thomas, gdy Cassi wróciła już na kanapę przed kominkiem. – Czyżby Robert zakomunikował ci jakieś rewelacje dotyczące serii SSD? – Ku zdziwieniu Cassi w jego głosie słychać było tylko ciekawość, nie zdenerwowanie. Pomyślała więc, że warto mu coś powiedzieć o postępie w badaniach Roberta.
– Robert ciągle nad tym pracuje – powiedziała. – Zajął się zestawianiem danych. Otrzymał wydruk komputerowy, z którego wynikają niezwykle ciekawe wnioski.
– Na przykład? – interesował się dalej Thomas.
– Są pewne ewentualności – wymijająco odparła Cassi. – Trudno cokolwiek wykluczyć – mam na myśli to, co się może zdarzyć w szpitalu. Pamiętasz tę historię w New Jersey, gdzie pacjentom podano kurarę?
– Robert chyba nie podejrzewa morderstwa? – pytał Thomas.
– Nie, nie – Cassi zlękła się, że może powiedziała zbyt wiele. – Po prostu w rezultacie ostatniej sekcji zwłok zauważył dziwny osad, który chce sprawdzić. – Thomas skinął głową, jakby trochę zamyślony. Żeby poprawić mu humor, Cassi dodała: – Robert rzeczywiście jest ci bardzo wdzięczny za to wystąpienie na konferencji.
– Rozumiem – rzekł Thomas, uśmiechając się. – Co prawda nie o Roberta wtedy mi chodziło, ale jeśli on to inaczej odczytał, to cała przyjemność po mojej stronie. A teraz sądzę, że czas nam już do łóżka.
Gdy prowadził ją troskliwie po schodach na górę, Cassi zastanawiała się, co właściwie kryje się w jego niezwykle niebieskich oczach. Nie była pewna, czy ogarniające ją drżenie jest wyłącznie wynikiem oczekiwania na wspólną noc.
Rozdział X
Od czasu studiów Cassi nie występowała w roli pacjenta. Teraz, po ukończeniu medycyny i po pierwszych miesiącach stażu, taka rola była dla niej całkowicie nowym przeżyciem. Znajomość kulis szpitalnego leczenia wcale nie ułatwiała tej roli i budziła tym większe obawy.
Tego dnia przyjechała do szpitala razem z Thomasem. Było jeszcze za wcześnie, by załatwić sprawę w izbie przyjęć. Powiedziano jej, że musi poczekać, aż pojawią się właściwi pracownicy. Protestowała tłumacząc, że w nagłych przypadkach szpital przyjmuje pacjentów bez przerwy, nawet w nocy, mimo to kazano jej przyjść o dziesiątej.
Trzy godziny spędziła nerwowo w bibliotece przeglądając "Psychology Today", po czym ponownie udała się do izby przyjęć. Mimo że właściwi urzędnicy już się pojawili, sprawa nie posunęła się wcale do przodu. Na każdym kroku pojawiały się jakieś utrudnienia.
Okazało się, że nie ma karty szpitalnej, a bez niej nie może być przyjęta. Poradzono jej, żeby udała się do biura ID na trzecim piętrze.
Po pół godzinie uzbrojona w dokument, który przypominał kartę kredytową, wróciła do izby przyjęć. Tutaj znowu napotkała przeszkodę nie do pokonania. Cassi w szpitalu posługiwała się panieńskim nazwiskiem "Cassidy", gdyż tak opiewał jej dyplom. Z kolei Thomas ubezpieczył ją pod nazwiskiem "Kingsley", urzędniczka domagała się więc przedstawienia świadectwa ślubu. Cassi oświadczyła, że nie posiada takiego dokumentu. Nie przyszło jej nawet do głowy, że świadectwo ślubu może być potrzebne, żeby zostać przyjętą do szpitala. Chciała, aby urzędniczka zadzwoniła do biura Thomasa i wyjaśniła sprawę. Ta jednak z uporem nalegała, że komputer musi otrzymać wymagany dokument; ona tu nie ma nic do powiedzenia, jest tylko osobą obsługującą aparaturę. W końcu problem został rozwiązany przez kogoś z kierownictwa i udało się "skłonić" komputer do przyjęcia informacji o małżeństwie. Ostatecznie Cassi skierowano do pokoju na siedemnastym piętrze. Odprowadzała ją sympatyczna dziewczyna w zielonym uniformie z napisem: "Memorial Volunteer".
Nie od razu poszły na siedemnaste piętro. Najpierw udały się na drugie, do gabinetu rentgenologicznego. Tam Cassi oświadczyła, że przed sześcioma tygodniami miała robione prześwietlenie, wobec czego nie potrzebuje nowego zdjęcia. Prześwietlenia klatki piersiowej wymagał anestezjolog ze względu na narkozę. Trzeba było całej godziny, żeby Cassi udało się dotrzeć do kierownika anestezjologii, który zadzwonił do doktora Obermeyera, ten zaś z kolei – do Jacksona, kierownika szpitalnej radiologii. Po sprawdzeniu starego zdjęcia Jackson oddzwonił do Obermeyera, a ów – do kierownika anestezjologii, który z kolei powiadomił urzędnika radiologii, że pacjentka nie potrzebuje nowego zdjęcia klatki piersiowej.
Potem już wszystko poszło gładko, włącznie z wizytą w laboratorium. Trzeba było oddać krew i mocz do analizy. W końcu Cassi została umieszczona w dwuosobowym pomalowanym na niebiesko pokoju. Jej sąsiadką okazała się sześćdziesięciojednoletnia kobieta z zabandażowanym lewym okiem.
– Nazywam się Mary Sullivan – oznajmiła, gdy Cassi już się jej przedstawiła. Bez protezy w ustach wyglądała na więcej niż sześćdziesiąt jeden lat. Cassi zaciekawiła się, jakiego rodzaju operację oka przeszła ta kobieta.
– Odkleiła mi się siatkówka – rzekła Mary, jakby odgadując myśli Cassi. – Musieli mi wyjąć oko i przykleić ją z powrotem za pomocą strumienia laserowego.
Cassi roześmiała się mimo woli. – Nie sądzę, żeby wyjmowali pani oko.
– A jednak. Kiedy po raz pierwszy zdjęli mi bandaż z oka, widziałam wszystko podwójnie i pomyślałam, że siatkówkę przykleili mi krzywo.