Cassi nie miała ochoty się spierać. Rozpakowała swoje rzeczy, starannie układając ampułki z insuliną i strzykawki w szufladzie nocnej szafki. Wieczorem – jak zwykle – powinna sobie zrobić zastrzyk, ale potem – aż do odwołania – będzie to za nią robił jej internista, doktor McInery.
Cassi przebrała się w piżamę. Trochę to było głupie zakładać piżamę w biały dzień, ale takie były przepisy. Pacjent w łóżku jest bardziej zdyscyplinowany: w piżamie była już tylko pacjentką.
Kiedy wyszła z pokoju bez lekarskiego fartucha, czuła się nieswojo, jakby uczyniła coś niewłaściwego, a gdy znalazła się na osiemnastym piętrze, dokąd się wybrała, żeby odwiedzić Roberta, miała wrażenie, że jest tutaj intruzem.
Zastukała do drzwi pokoju 1847 – nie usłyszała odpowiedzi. Cichutko otwarła drzwi: Robert leżał na plecach lekko pochrapując. W kąciku jego ust widać było na wpół już zaschniętą kropelkę krwi. Najwidoczniej wciąż jeszcze znajdował się w stanie narkozy.
Powodowana profesjonalnym odruchem spojrzała na kroplówkę. Płyn spływał wolno, równomiernie. Cassi pocałowała koniuszek swojego wskazującego palca i dotknęła nim czoła Roberta. Na stojącej obok łóżka nocnej szafce spostrzegła plik wydruków komputerowych. Leżąca na samym wierzchu karta – jak się tego spodziewała – zawierała dane dotyczące serii SSD. Przez chwilę wahała się, czy nie zabrać ich ze sobą, ale bała się, że Thomas mógłby je u niej znaleźć. Ostatecznie postanowiła je obejrzeć razem z Robertem. Pomyślała także, że jeśli ma potraktować poważnie jego domysły o morderstwie, tego rodzaju dokumenty nie powinny znajdować się u niej na dzień przed jej operacją.
Thomas otworzył drzwi do poczekalni i skinąwszy głową oczekującym go pacjentom przeszedł szybko do swojego gabinetu nie zatrzymując się. Przeklinał w myślach architekta, który nie zaprojektował oddzielnego wejścia do gabinetu, tak żeby można było dostać się do niego niepostrzeżenie. Doris uśmiechnęła się, gdy przechodził, ale nie wstała: wczorajszy epizod trochę ją przestraszył. Podała mu notatki o odebranych pod jego nieobecność telefonach.
W gabinecie Thomas włożył biały fartuch, który lubił mieć na sobie, kiedy przyjmował pacjentów: fartuch narzucał im nie tylko respekt, ale i posłuszeństwo. Usiadł przy biurku i szybko przebiegł oczami notatki od Doris. Zatrzymał się przy notatce o telefonie od Cassi: dzwoniła z pokoju 1740. Thomas zmarszczył czoło: był to dwuosobowy pokój, znajdujący się naprzeciwko pokoju pielęgniarek.
Nagłym ruchem podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer kierownika izby przyjęć, Grace Peabody.
– Proszę pani – odezwał się głosem pełnym irytacji. – Właśnie dowiedziałem się, że moja żona została przyjęta do dwuosobowej sali. Chciałbym bardzo, żeby miała swój własny pokój.
– Rozumiem pana, ale obecnie brakuje wolnych jedynek.
– Jestem pewien, że znajdzie pani dla niej oddzielny pokój. Jest to dla mnie bardzo ważna sprawa. W przeciwnym wypadku będę zmuszony interweniować u dyrektora szpitala.
– Zrobię, co będzie w mojej mocy, doktorze Kingsley – odparła tonem, który wskazywał na najwyższą irytację.
– Zależy mi na tym – zakończył rozmowę Thomas, rzucając słuchawkę na aparat.
– Do diabła! – zaklął. Nienawidził ich, tych biurokratów o ptasich móżdżkach. Żonie najlepszego chirurga nie dano osobnego pokoju!
Zapoznając się z wykazem spraw do załatwienia, który mu Doris położyła na biurku, Thomas masował skronie. Czuł, jak zaczyna mu pulsować w głowie.
Po krótkim wahaniu wysunął szufladę biurka. Po trzech bypassach i przed załatwieniem dwunastu znajdujących się w wykazie spraw należy mu się małe pokrzepienie. Wydobył jedną pigułkę koloru brzoskwini i połknął ją, po czym nacisnął przycisk interkomu i poprosił Doris o pierwszego oczekującego pacjenta.
Godziny przyjęć upłynęły Thomasowi lepiej, niż się tego spodziewał. Dwie pooperacyjne wizyty zajęły mu po dziesięć minut. Szybko podpisał dokumentację związaną z pięcioma bypassami i jedną wymianą zastawki. Pozostali czterej pacjenci nie byli przewidziani do operowania i nie powinni byli być skierowani do Thomasa. Pozbył się ich szybko.
Na koniec, po podpisaniu kilku listów, ponownie zadzwonił do panny Peabody.
– Czy panu odpowiada pokój 1752? – zapytała wyniośle.
Był to jednoosobowy, narożny pokój przy końcu korytarza – jego okna wychodziły na zachód i północ, z pięknym widokiem na rzekę Charles. Był przyjemny, czego Thomas nie omieszkał głośno zauważyć. Panna Peabody odłożyła słuchawkę bez słowa pożegnania.
Thomas przebrał się w swoje ubranie i oznajmiwszy Doris, że jeszcze się z nią dziś zobaczy, wyszedł do sektora administracyjnego. Po drodze zatrzymał się na krótko w rentgenie, żeby obejrzeć niektóre zdjęcia jeszcze przed pójściem do Cassi.
Na siedemnastym piętrze ze zdziwieniem dowiedział się, że Cassi wciąż jeszcze znajduje się w pokoju 1740. Wszedł do środka bez pukania.
– Dlaczego się jeszcze nie przeniosłaś? – zapytał.
– Dlaczego się nie przeniosłam? – powtórzyła zmieszana. Właśnie rozmawiała z Mary o dzieciach.
– Załatwiłem dla ciebie osobny pokój – oświadczył zirytowany.
– Nie potrzebuję osobnego pokoju, Thomasie. Jestem zadowolona z towarzystwa Mary.
Cassi chciała przedstawić Thomasa Mary, ale ten nacisnął już dzwonek.
– Moja żona powinna być odpowiednio traktowana w tym szpitalu – powiedział wyglądając na korytarz w oczekiwaniu na nadejście pielęgniarki. – Jeśli ktokolwiek z członków rodzin tych podobno tak niezbędnych pracowników administracji leczy się w szpitalu, zawsze otrzymuje do dyspozycji osobny pokój.
Thomasowi udało się bezbłędnie zrobić wielkie zamieszanie wokół Cassi i wprawić ją tym w zakłopotanie. Czuła się z Mary zupełnie dobrze i nie miała najmniejszej ochoty sprawiać dodatkowego kłopotu. Tymczasem Thomas w ciągu pół godziny postawił na nogi cały personel pielęgniarski, zatrudniając go przy przenosinach Cassi do nowego pokoju.
Kiedy w końcu znaleźli się sami, Thomas rozejrzał się po pokoju i stwierdził z zadowoleniem: – To jest zupełnie co innego.
Musiała przyznać, że pokój jest bardzo ładny. Z łóżka mogła oglądać, jak zimowe słońce zniża się ku zachodowi, osiągając stopniowo Unię horyzontu. Choć była niezadowolona z zamieszania, to jednak poczuła wdzięczność do Thomasa za ten oczywisty dowód jego troski.
– Teraz mam dla ciebie kilka dobrych wiadomości – powiedział siadając na skraju łóżka. – Rozmawiałem z Martinem Obermeyerem – jest zdania, że już po tygodniu będziesz się czuła doskonale. Wobec tego, działając z wyprzedzeniem, zarezerwowałem dla nas pokój w małym hotelu na wybrzeżu Martyniki. I co na to powiesz?
– To wspaniale! – zawołała Cassi. Perspektywa wyjazdu na urlop we dwoje budziła w niej niekłamany zachwyt.
Rozległo się pukanie do drzwi, zza których wychyliła się głowa Joan Widiker.
– Wejdź, proszę – zaprosiła ją do środka Cassi, a następnie przedstawiła Thomasowi.
– Bardzo mi przyjemnie – oświadczyła Joan. – Dużo o panu słyszałam od Cassi.
– Joan jest już trzeci rok stażystką na psychiatrii – wyjaśniła Cassi. – Bardzo mi pomogła w zaadaptowaniu się w nowym oddziale.
– Bardzo mi miło – powiedział Thomas, który z miejsca poczuł do niej niechęć. Nie lubił niewiast, które swoją kobiecość traktowały jako tytuł do przywilejów.
– Bardzo przepraszam za to wtargnięcie – oznajmiła Joan – ale wpadłam tylko na krótko, by powiedzieć Cassi, że wszyscy jej pacjenci znajdują się pod dobrą opieką. Wszyscy życzą jej dobrego zdrowia, nawet pułkownik Bentworth. Co jest najdziwniejsze – mówiła ze śmiechem – to fakt, że twoja choroba wywarła bardzo pozytywny wpływ terapeutyczny na nich wszystkich. Być może wszyscy psychiatrzy powinni przechodzić jakieś operacje od czasu do czasu?