Przez mgłę przebiły się światła. Czarno-biały radiowóz wjechał niepostrzeżenie na podjazd i skręcił przed szafranowożółty budynek.
Jechał powoli i zatrzymał się w miejscu, w którym stał samotny podróżny. Rudowłosy mężczyzna z modnymi wśród policjantów baczkami opuścił boczną szybę i zmierzył go zimnym wzrokiem.
Martin Beck nie odezwał się słowem.
Po jakiejś minucie mężczyzna uniósł dłoń i przywołał go do siebie palcem wskazującym. Podszedł do radiowozu.
– Czego się tu szwendasz?
– Czekam na transport.
– Czekasz na transport, powiadasz?
– Może wy mi pomożecie.
Policjant osłupiał.
– Pomożemy? Co masz na myśli?
– Jestem spóźniony i moglibyście skontaktować się przez radio.
– Zwariowałeś?
Nie odrywając wzroku od Martina Becka, rzucił parę słów przez ramię.
– Słyszałeś? Mówi, że mamy pogadać przez radio. Czy on myśli, że jesteśmy jakąś cholerną centralą telefoniczną? Słyszałeś?
– Słyszałem – odparł znudzonym głosem drugi policjant.
– Czy możesz pokazać legitymację? – zapytał pierwszy.
Martin Beck sięgnął do tylnej kieszeni, ale się rozmyślił. Opuścił rękę.
– Tak – powiedział. – Ale nie chcę.
Pokazał im plecy i wrócił do swojej torby.
– Słyszałeś? – powtórzył policjant. – Mówi, że nie chce. Myśli, że jest twardzielem. Myślisz, że jesteś twardzielem?
Ciężkie od ironii słowa padały na ziemię jak kamienie.
– E tam, daj mu spokój – mruknął kierowca. – Starczy już awantur na dziś wieczór.
Rudowłosy zmierzył Martina Becka przenikliwym spojrzeniem. Potem nastąpiła przyciszona wymiana zdań i radiowóz ruszył. Po dwudziestu metrach zatrzymał się, by policjanci mogli go widzieć w tylnym lusterku.
Martin Beck patrzył w inną stronę. Westchnął ciężko.
Kiedy tam stał, właściwie można go było wziąć za kogokolwiek.
W ciągu ostatnich lat udało mu się pozbyć gestów typowych dla policjantów. Nie zakładał na przykład ciągle rąk z tyłu i potrafił ustać przez pewien czas bez kołysania się na stopach.
Choć przybrał nieco na wadze, w wieku pięćdziesięciu jeden lat wciąż był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, sprawnym fizycznie, tylko trochę przygarbionym. Ubierał się także swobodniej niż przedtem, lecz w jego doborze garderoby nie było wymuszonej młodzieńczości – sandały, dżinsy, koszulka polo i niebieska kurtka z dralonu. Można było natomiast uznać ten strój za niekonwencjonalny dla komisarza kryminalnego.
Dla dwóch policjantów w radiowozie był wyraźnie trudnym orzechem do zgryzienia.
Rozważali pewnie całą tę sytuację, kiedy pomidorowy opel ascona zajechał przed budynek dworca i ostro zahamował. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna, obszedł samochód i powiedział:
– Nöjd?
– Beck.
– Wszyscy się uśmiechają, kiedy mówię Nöjd[1].
– Uśmiechają?
– Tak, nawet rechoczą.
– Ach tak – odrzekł Martin Beck. Niełatwo było go rozśmieszyć.
– Trzeba przyznać, że to zabawne nazwisko dla policjanta. Herrgott Nöjd. Dlatego zwykle przedstawiam się z pytającą intonacją. Nöjd? Ludzie wtedy głupieją.
Mężczyzna włożył torbę do bagażnika.
– Spóźniłem się – powiedział. – Nikt nie wiedział, o której samolot wyląduje. Obstawiałem, że pewnie znowu skończy się na Kopenhadze. Więc byłem już w Limhamn, kiedy dostałem wiadomość, że wylądował tutaj. Przepraszam.
Spoglądał niepewnie, jak gdyby chciał wybadać, czy ważny gość jest w złym humorze.
Martin Beck wzruszył ramionami.
– Nieważne. Nigdzie się nie spieszę.
Nöjd rzucił okiem na radiowóz, który nadal stał w miejscu z silnikiem na jałowym biegu.
– Nie mój rejon. – Uśmiechnął się szyderczo. – Ta bryka jest z Malmö. Lepiej spadajmy, zanim nas aresztują.
Mężczyzna najwyraźniej łatwo wybuchał śmiechem. Przeważnie zaraźliwym.
Martin Beck jednak nawet się nie uśmiechnął. Po części dlatego, że nie bardzo było z czego się śmiać, a po części dlatego, że próbował wyrobić sobie jakieś zdanie o tym drugim.
Naszkicować wstępny rysopis.
Nöjd był niewysokim, krzywonogim mężczyzną, to znaczy niewysokim jak na policjanta. W sznurowanych gumiakach, garniturze w szarobury diagonalny wzór i wyblakłym kapeluszu safari wyglądał na rolnika albo myśliwego w swoim rewirze. Twarz miał ogorzałą od słońca i wiatru, oczy żywe, brązowe, z siecią mimicznych zmarszczek. W jakimś sensie był reprezentatywny dla pewnej kategorii prowincjonalnych policjantów. Typ, który nie pasował do współczesnego umundurowania i dlatego był w zaniku, choć całkiem jeszcze nie wyginął.
Prawdopodobnie był nieco starszy od Martina Becka, ale miał szczęście pracować w zdrowszym i spokojniejszym środowisku, co bynajmniej nie oznaczało, że jest całkiem zdrowe i spokojne.
– Jestem tu już prawie dwadzieścia pięć lat. Ale to dla mnie zupełnie coś nowego. Komisja do spraw zabójstw. Ze Sztokholmu. W takiej sprawie.
Nöjd pokręcił głową.
– Na pewno będzie dobrze – powiedział Martin Beck. – Albo…
Resztę dokończył już w myślach: albo i nie.
– Pewnie – skwitował Nöjd. – Znacie się na tym.
Martin Beck zastanawiał się, czy jego rozmówca użył tradycyjnej formy grzecznościowej z niepewności lub przyzwyczajenia, czy też mówił w liczbie mnogiej.
Lennart Kollberg wyjechał już samochodem ze Sztokholmu i spodziewał się go następnego dnia. Od lat był najbliższym współpracownikiem Martina Becka.
– Ta historia szybko wycieknie – stwierdził Nöjd. – Widziałem dziś w mieście paru typów. Dziennikarze, jak sądzę.
Znów pokręcił głową.
– Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Do takiego zainteresowania.
– Zaginął człowiek – powiedział Martin Beck. – To nic niezwykłego.
– Nie, ale nie w tym cały szkopuł. Zupełnie nie w tym. Chcesz o tym teraz pogadać?
– Wolałbym nie, jeśli nie masz mi tego za złe.
– Nigdy nie mam niczego za złe. To nie w moim stylu.
Znów się roześmiał, ale przerwał i dodał przytomnie:
– To znaczy, że nie ja prowadzę to dochodzenie.
– Może ona się odnajdzie. Tak najczęściej bywa.
Nöjd po raz trzeci pokręcił głową.
– Nie sądzę – rzekł. – Jeżeli moje zdanie ma jakiekolwiek znaczenie. Poza tym wszystko jest już przesądzone. Tak mówią wszyscy. Pewnie mają rację. Cała ta afera, przepraszam, ta sprawa z komisją do spraw zabójstw i tak dalej, wynika ze szczególnych okoliczności.
– Kto tak mówi?
– Szef. Głowa.
– Komendant z Trelleborga?
– Właśnie. Okej, nieważne. To jest ta nowa droga na lotnisko. Teraz wyjeżdżamy na główną między Malmö i Ystad. Też nową. Widzisz te światła dalej na prawo?
– Tak.
– To Svedala. Jeszcze okręg policyjny Malmö. Cholernie duży teren.
Wyjechali z pasa mgły, który leżał tylko nad lotniskiem. Niebo było gwiaździste. Martin Beck opuścił boczną szybę i wdychał zapachy z zewnątrz. Benzyny i oleju do diesla, ale również zawiesistej mieszanki czarnoziemu i nawozu. Wydawała się ciężka i nasycona.
Odżywcza. Nöjd przejechał tylko kilkaset metrów główną drogą. Potem skręcił w prawo i wiejskie powietrze stało się jeszcze bardziej wyraziste.
Pachniało czymś szczególnym.
– Botwinka i pulpa buraczana – powiedział Nöjd. – To mi przypomina szczenięce lata.
Po głównej drodze przetaczał się z dudnieniem zwarty strumień samochodów i tirów, a na tej byli zupełnie sami. Nad falującym równinnym krajobrazem zapadła ciemna noc.