Nöjd wyjął z tylnej kieszeni zwinięte dokumenty i podjął:
– Papiery. Mam ich dość. Nasza robota stała się papierkowa, tylko podania, zezwolenia, kopie i inne pierdoły. Kiedyś praca policjanta była niebezpieczna. Dwa razy do roku podczas wykopków przyjeżdżali tu różni ludzie. Niektórzy się upijał i wszczynali bójki i to było głupie. Czasami trzeba było interweniować. I przyłożyć komuś, żeby samemu nie oberwać. To byłe okropne, ale i trochę śmieszne. Teraz jest inaczej. Automatyzacja, mechanizacja.
Przerwał.
– Ale nie o tym chciałem mówić. W sumie nie potrzebuję żadnych papierów. Fakty są cholernie proste. Kobieta, o którą chodzi, nazywa się Sigbrit Mård. Ma trzydzieści osiem lat i pracuje w cukierni w Trelleborgu. Rozwiedziona, bezdzietna, mieszka sama w małym domku w Domme. Kawałek w stronę Malmö.
Nöjd spojrzał na Martina Becka. Wzrokiem surowym, ale trochę rozbawionym.
Powtórzył:
– W stronę Malmö. To znaczy na zachód stojedynką.
– Nie wierzysz w moją zdolność orientacji – stwierdził Martin Beck.
– Nie byłbyś pierwszym, który pobłądził na równinie. Zresztą…
– Tak?
– Kiedy ostatni raz byłem w Sztokholmie, i mam nadzieję, że ostatni, zaszedłem do redakcji „Ny Dag”[3], kiedy miałem iść do GZP. Spotkałem na schodach C.-H. Hermanssona i dziwiłem się, co on do diabła może mieć wspólnego z Głównym Zarządem Policji. Ale był miły. Zaprowadził mnie tam, dokąd chciałem iść. Przez całą drogę prowadził swój rower.
Martin Beck się roześmiał.
Nöjd wykorzystał okazję, by się przyłączyć.
– Ale to nie wszystko. Następnego dnia chciałem pójść się przywitać z komendantem. Tym samym, który wcześniej był w Malmö. Nowego dzięki Bogu nie znam. Wszedłem do ratusza, gdzie ktoś w rodzaju strażnika próbował mi pokazać Salę Błękitną. Kiedy zrozumiał, o co mi chodzi, wysłał mnie na Scheelegatan i trafiłem do sądu. Strażnik zapytał, w której sali jest na wokandzie moja sprawa i o co jestem oskarżony. Kiedy w końcu dotarłem na komendę przy Agnegatan, Lüninga już nie było. Nic więc nie wyszło z powitania. Potem wsiadłem w nocny pociąg i wróciłem do domu. Miałem wspaniałą podróż. Na południe, sześćset kilometrów, jaka różnica.
Miał zamyślony wyraz twarzy.
– Sztokholm – powiedział. – Jakie to nędzne miasto. Ale ty na pewno je lubisz.
– Spędziłem tam całe swoje życie – rzekł Martin Beck.
– Malmö jest lepsze – stwierdził Nöjd. – Choć nie tak bardzo. Nie chciałbym tam pracować, chyba że awansowaliby mnie na komendanta. Ale nie mówmy o Sztokholmie.
Roześmiał się głośno.
– Sigbrit Mård – powtórzył Martin Beck.
– Sigbrit tamtego dnia miała wolne. Zostawiła samochód w warsztacie, więc do Anderslöv pojechała autobusem. Miała kilka spraw do załatwienia. Poszła do banku i na pocztę. Potem zniknęła. Nie wróciła autobusem. Kierowca ją zna i wie, że jej nie było. Nikt jej nie widział od tamtego czasu. To było siedemnastego października. Z poczty wyszła koło pierwszej. Samochód, volkswagen, wciąż stoi w warsztacie. Nic tam nie ma. Sam przejrzałem. Potem pobraliśmy próbki i wysłaliśmy do Helsingborga. Wszystkie negatywne. Innymi słowy, żadnych śladów.
– Znasz ją osobiście?
– Oczywiście. Zanim zaczęła się moda na powrót do natury, znałem wszystkich w rejonie. Teraz jest gorzej. Ludzie mieszkają w pustostanach i nienadających się do zamieszkania ruderach, nie meldują się w gminie i kiedy ktoś od nas tam jedzie, często się okazuje, że już wyjechali. Kto inny się wprowadził. Zostają tylko kozy i makrobiotyczny ogródek warzywny.
– Ale Sigbrit Mård jest inna?
– Tak. Całkiem zwyczajna. Mieszka tu ponad dwadzieścia lat. Pochodzi z Trelleborga. Wygląda na poukładaną. Zawsze dobrze wykonuje swoją pracę i tak dalej. Zupełnie normalna. Może trochę sfrustrowana.
Zapalił papierosa, dokładnie mu się najpierw przyglądając. Potem powiedział:
– Ale to normalne w tym kraju. Ja na przykład za dużo palę. Pewnie też z frustracji.
– Więc mogła po prostu stąd uciec?
Nöjd schylił się i podrapał psa za uszami.
– Tak – przyznał w końcu. – To jedna z możliwości. Ale ja w to nie wierzę. Stąd nie da się uciec całkiem niepostrzeżenie. Nie zostawia się na przykład wszystkiego w domu. Przeszukałem dom razem ze śledczymi z Trelleborga. Wszystko było na miejscu, dokumenty i rzeczy osobiste. Biżuteria i takie tam. Na stole stały dzbanek do kawy i filiżanka. Wszystko wyglądało tak, jakby wyszła na krótko i niedługo miała wrócić do domu.
– Co zatem podejrzewasz?
Tym razem Nöjd jeszcze dłużej zwlekał z odpowiedzią. W lewej dłoni trzymał papierosa, a pies podgryzał go lekko w prawą. Wyraz rozbawienia zupełnie znikł z jego twarzy.
– Sądzę, że nie żyje.
Więcej nic na ten temat nie powiedział.
Z drogi dobiegło dudnienie ciężkich pojazdów. Nöjd przysłuchiwał się mu przez chwilę, po czym rzekł:
– Większość tirów nadal jeździ tą drogą z Malmö do Ystad. Chociaż nowa jedenastka jest znacznie szybsza. Kierowcy trzymają się starych przyzwyczajeń.
– I ta historia z Bengtssonem – dodał Martin Beck.
– Powinieneś wiedzieć o nim więcej niż ja.
– Może tak, może nie. Ujęliśmy go za morderstwo na tle seksualnym prawie dziesięć lat temu. Po wielu wahaniach. To był dziwny osobnik. Nie wiem, co działo się z nim później.
– Ja wiem – powiedział Nöjd. – Wszyscy tu wiedzą. Został uznany za poczytalnego i spędził siedem i pół roku w więzieniu. Potem przyjechał tutaj i kupił mały domek. Miał widać trochę pieniędzy, bo kupił też łódź i starą ciężarówkę. Utrzymuje się z wędzenia ryb, które częściowo łowi sam, a częściowo skupuje od ludzi, którzy łowią je na własną rękę. Nie jest to dobrze widziane w branży rybackiej, ale też nie całkiem bezprawne. Przynajmniej nie z mojego punktu widzenia. Potem jeździ po okolicy ciężarówką i sprzedaje wędzone śledzie i świeże jajka, w większości dla kilku stałych klientów. Zaakceptowali go tutaj jako porządnego gościa, nigdy nikogo nie obraził, mało gada i trzyma się raczej na uboczu. Wycofany typ. Kiedy go spotykam, wygląda jakby przepraszał, że żyje. Ale…
– Tak?
– Ale wszyscy wiedzą, że jest mordercą. Schwytanym i skazanym. Poza tym było to dość odrażające morderstwo, na niewinnej cudzoziemce.
– Nazywała się Roseanna McGraw. I naprawdę było to odrażające. Chore. Ale został sprowokowany seksualnie. Tak twierdził. My też musieliśmy go sprowokować, żeby go złapać. Sam nie pojmuję, jak przeszedł badania psychiatryczne.
– Ech – westchnął Nöjd, a zmarszczki wokół jego oczu rozszerzyły się jak pajęcza sieć. – Też byłem w Sztokholmie. Krótki kurs z psychiatrii sądowej. W pięćdziesięciu procentach przypadków lekarze są bardziej stuknięci od pacjentów.
– Z tego, co zrozumiałem, Folke Bengtsson był zupełnie pomylony. Mieszanka sadyzmu, moralizmu i nienawiści do kobiet. Zna Sigbrit Mård?
– Zna – potwierdził Nöjd. – Mieszka w odległości niecałych dwustu metrów od niej. Są najbliższymi sąsiadami. Ona należy do jego stałych klientów. Ale nie to jest najgorsze.
– Naprawdę?
– Rzecz w tym, że był razem z nią na tej poczcie. Świadkowie widzieli, jak rozmawiają. Zaparkował samochód na placu. Stał za nią w kolejce i wyszedł stamtąd jakieś pięć minut po niej.
Zapadła chwila ciszy.
– Znasz przecież Folkego Bengtssona – powiedział Nöjd.
– Tak.
– I można pomyśleć, że…
– Tak – powtórzył Martin Beck.