Выбрать главу

Jego kumpel nie odpowiedział. Odkręcił korek z butelki z wodą święconą i podał mu. – Łyknij.

– Ale to spiryt…

– Nie. Mam go w drugiej butelce. Łyknij, bo źle z tobą. Tomasz wypił. Jego twarz z wolna zaczęła przybierać normalny kolor.

– Musimy uciekać dalej – mamrotał.

– Oszczędzaj siły. Odpoczniesz to pójdziemy. Odpoczywali przez godzinę. Potem poszli.

– Chyba prosto. Wyjdziemy na Siennicę Różaną. Albo na Wierzchowiny.

– No co ty. To nie w tę stronę.

Wyszli na szosę koło Depułtycz Królewskich. Akurat jechał nią pekaes. Zamachali rękami i zatrzymał się.

– Dwa bilety dokądkolwiek – poprosił Jakub kierowcę.

– No co wy? Nie wiecie dokąd jadę?

– Nieważne, byle dalej z tej okolicy.

– Dobra. Powiem wam, kiedy dojadę do końca trasy.

Jakub wsadził bilety do kieszeni. Jakieś dziesięć minut później, pekaes zatrzymał się na przystanku w Sielcu. Obaj wspólnicy padli płasko na podłogę i nie podnosili głów tak długo, aż pojazd ruszył.

– Raz jeszcze udało się przeżyć – wymamrotał Jakub wstając.

Popatrzył w zadumie przez tylną szybę, na znikającą w oddali wieś. Grupa tubylców, uzbrojonych w sztachety, widły, etc., stojąca na przystanku, na jego widok zawyła i ruszyła kłusem w ślad za oddalającym się pojazdem. Kierowca, widząc gromadę spóźnionych pasażerów, zwolnił. Jakub puścił się biegiem, depcząc po drodze ciągle jeszcze leżącego Tomasza. Dopadł kierowcy i wyciągnął z kieszeni banknot pięciotysięczny z Chopinem.

– Wiesz co to jest? – zapytał.

– Jasne.

– Jest twój. A teraz gaz do dechy.

Kierowca nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Kopnął pedał gazu. Jakub wykonał przebieżkę do tyłu i pokazał ścigającym kilka brzydkich gestów przez szybę. Zaraz jednak przestał, bowiem któryś z nich cisnął widłami. Widły rozbiły okno i zagłębiły się w fotelu. Egzorcysta na wszelki wypadek położył się znowu koło swojego wspólnika. Przez wybitą dziurę wpadło, niczym oszczepy, kilka sztachet. Reszta pocisków odbiła się od karoserii, a potem znaleźli się poza zasięgiem wrogów. Jakub znowu przeszedł się na przód.

– To za szybę – powiedział, wręczając kierowcy kolejny banknot.

Do Wojsławic dojechali bez przeszkód.

– Cholera, szkoda tego złota – westchnął Tomasz.

– Jeszcze ci mało?

– Złoto na drzewie nie rośnie, a te dzikusy…

– Naprawdę tego chcesz?

– A czyja coś mówię?

– Przygotuj swój motor. Dziś w nocy wrócimy po nie.

– A widmowy pies? Nie boisz się?

– Przecież jestem egzorcystą.

Noc była pogodna, choć raczej chłodna. Zaparkowali motocykl na skraju lasu i podeszli do pola od drugiej strony. Tubylców nie było nigdzie widać. We wsi nie paliły się żadne światła.

– No to do dzieła – powiedział Jakub.

– Nie będziemy jedli koniczynek?

– Nie. Nie mam już po prostu.

– E, może tamte jeszcze działają.

– Chyba się wypaliły. Zwróć uwagę, że wygrzebały nas z nielichych opałów.

Ruszyli po polu. W ciemności potykali się co chwila o grudy ziemi. Ciemno było jak oko wykol, potem zza chmur wyjrzał księżyc i zrobiło się trochę jaśniej. Zaraz na skraju pola wpadli po kolana w wielki dół.

– Cholera, co to za pułapka? – zdenerwował się Jakub.

– To nasza dziura. Wtedy co wykopaliśmy tego kapsla. Była zaraz z brzegu.

– No co ty. Po pierwsze sam ją zasypałem, a po drugie była z innej strony.

Dziur ogółem znaleźli dwanaście. Jedna była tak głęboka że Jakubowi stojącemu na jej dnie sięgnęła do ramion.

Wiał paskudny zimny wiatr. Gdzieś pod lasem zawył ponuro pies. Sądząc po głosie, musiał być bardzo duży.

– Słyszałeś? – zapytał Tomasz szczękając zębami.

– Aha. Szczeka sobie coś.

– Myślisz, że to ten duch, co pilnuje skarbu?

– Zaraz, zaraz. Mówiłeś, że on straszy na tym polu. Ani słowem nie zająknąłeś się, że pilnuje naszego garnka.

– Jak to nie? Rano ci to mówiłem.

– Dobra, pies to trącał.

W lesie coś błyskało. Jakby latarka albo coś gorszego. Jakub wzdrygnął się.

– Boisz się?

– Nie. Po prostu mi się z czymś skojarzyło. – Aha. Zaraz pewnie znajdziemy. W tym momencie wykrywacz zapiszczał. Jakub pochylił się i zapalił na moment latarkę.

– Nu jesteśmy na dobrej drodze – powiedział. – Coś jest?

– Podkowa, którą zgubiłem podczas ucieczki. Teraz szczęście będzie nam znowu sprzyjało.

Tomasz skrzywił się lekko, ale w ciemności nie było tego widać. Gardził ludźmi, którzy wierzyli w takie zabobony. A potem znowu zawył pies i nie był już taki pewny siebie. Ruszyli znowu. Coś biegało w ciemności. Poruszało się szybko, zataczając kręgi.

– Coś biega – zauważył.

– Trzeba się przygotować – Jakub wyjął z kieszeni linkę hamulcową i piersiówkę z resztką wody święconej.

Zrobił to w ostatniej chwili, bowiem z ciemności wyskoczył na nich wielki, czarny pies.

– O job twoju – wymamrotał Tomasz. – W złą godzinę wykrakałem.

– Nie da się ukryć. Garnek złota.

Pies był straszny. Wielki i czarny jak smoła. Oczy błyszczały mu dziwnym blaskiem. Z pyska unosił się dym, a może to była para?

– Grzeczny piesek, dogadamy się – zaproponował Tomasz. – Czego chcesz, żeby sobie pójść?

Pies warknął gardłowo.

– Nie pójdzie po dobroci – zauważył Jakub. – Zobaczmy jak woda święcona.

Odkręcił drętwymi ze strachu palcami piersiówkę i chlapnął na psa jej zawartością. W pośpiechu jednak pomylił się. Zamiast piersiówki z wodą użył tej ze spirytusem.

Pies zaskowyczał i skoczył na niego. Obalił go na ziemię, ale Jakub był za starym kłusownikiem, żeby dać się tak zwyczajnie zagryźć. Zablokował paszczę łokciem, wyszarpnął z kieszeni linkę hamulcową i okręciwszy psu szyję, zaczął go dusić. Psisko było wielkie i silne, a on miał osiemdziesiąt lat, ale w końcu zwierz padł martwy. Egzorcysta zrzucił go z siebie i wstał z pola. Tomasza nie było nigdzie widać, widocznie uciekł. Wykrywacz metali i saperka leżały na ziemi. Podniósł je i w tej właśnie chwili zaświeciły mu w twarz dwie latarki. Przysłonił oczy ręką. Przed nim stało dwu gliniarzy.

– Co tu obywatelu porabiacie z łopatą w środku nocy? – zapytał jeden z nich. – Okażcie dokumenty!

– Nie widzieliście czasem naszego psa…?

W tym momencie wzrok drugiego funkcjonariusza spoczął na uduszonym psisku leżącym na polu. A potem jeszcze się okazało, że to nie chodziło o Sielec, tylko o Sielce. Musiał Tomasz źle przeczytać.

Wesoły szpital

Impreza w knajpie dogasała powolutku. No ale okazja była szczególna…

– Kurde, doktorku, niezły masz spust – powiedział Jakub, strącając ze stołu kolejną pustą butelkę po perle. Stos tłuczonego szkła sięgał już prawie do kostek. Semen pstryknął palcami. Na blacie wylądowały kolejne flaszki.

Trzej dzielni mężczyźni przelali ich zawartość do kufli i stuknęli się nad stołem. Lekarz wychłeptał duszkiem pół litra, po czym opadł na krzesło.

– Na dziś dosyć – wymamrotał. – Jutro muszę być w szpitalu w Lublinie… Operację, uważacie, będę robił. A potem opadł na blat i zachrapał.

– Kto to jest? – zagadnął siedzący w kącie Józef. Tomasz spojrzał na Jakuba i Semena, którzy właśnie opróżniali kolejne dwie flaszki.

– Doktor, mieszkał w Wojsławicach jak był mały, zaraz po wojnie. Potem wyjechał z rodzicami do Ameryki. Teraz przyjechał w odwiedziny. To podobno wielki i wybitny fachowiec… Prawdziwy profesor od medycyny.

– Niezły gość. Pogadać z nim przyjemnie i wypić umie – Józef spojrzał na poniewierające się butelki… – Tylko jutro ma operować.