Выбрать главу

– Który jest dzisiaj? – jęknął. – Miałem być w szpitalu…

– Nie martw się – uspokoił go Jakub. – Wpadłem do nich i odwaliłem za ciebie całą robotę. A tak swoją drogą, możesz rzucić okiem na ten ochłap?

Wyjął z kieszeni zakrwawiony kawałek jakiejś tkanki.

– Wygląda na wyrostek robaczkowy – ocenił profesor.

– To świetnie doktorku, bo nie byłem tak do końca pewny…

Głowa

Półciężarówka pędziła przez uśpiony kraj. Kierowca z kamienną twarzą śledził ukazującą się w świetle reflektorów drogę. Z tyłu, na skrzynce wypełnionej flaszkami z wódką, siedział pewien znany emigracyjny polityk. Polityk w zadumie wodził długopisem po czystych kartkach grubego zeszytu. U góry strony widniał skromny napis: „Orędzie do narodu”.

– Opuszczam moją ojczyznę, nie chcąc być świadkiem, jak zmienia się ona w żydowsko-masońską kolonię – odczytał zadowolony z siebie.

W tym momencie kierowca gwałtownie wdepnął hamulec. Polityk walnął całym ciałem w przepierzenie. Zeszyt poleciał gdzieś na podłogę.

– Co się stało? – wymamrotał.

– Cholera, o mało go nie przejechałem – jęknął kierowca.

Polityk otworzył drzwiczki i wyjrzał. Na poboczu szosy kawałek za nimi leżał, przytulając głowę do przydrożnego kamienia, Jakub Wędrowycz, najwybitniejszy cywilny egzorcysta środkowej Europy, a prawdopodobnie i świata.

– Jakiś zamroczony ździebko czciciel Bachusa – wyraził swoje przypuszczenie. – Trzeba go zepchnąć do rowu, bo jeszcze go ktoś naprawdę stuknie.

– A może zasłabł? Albo to jakiś potrącony? – zastanawiał się kierowca.

– Faktycznie, możemy sprawdzić.

Wysiedli z wozu i podeszli do leżącego. Woń taniego jabłkowego wina niosła się na kilka metrów wokoło. Polityk westchnął z nostalgią.

– Przypomina mi to czasy, gdy byłem mały i robiliśmy z moim tatą warianty turystyczne.

– Co to takiego? – zdziwił się kierowca.

– Och, znakomita zabawa. Zabiera się pijaczka z rowu koło Zakopanego i wysadza w rowie, na przykład, koło Szczecina.

– Hy, hy, hy, hy – roześmiał się kierowca. – Jeździliśmy wtedy półciężarówką… Miło powspominać dawne czasy.

– Szefie, a może zrobimy mu taki wariant turystyczny, jakiego jeszcze nie widziano na tej planecie?

Polityk podniósł wzrok na swojego kierowcę. W oczach tego ostatniego płonęły ogniki ekstazy. Uśmiechnął się szatańsko.

– Tak, to naprawdę świetny pomysł. Tylko czy nie będzie kłopotów na cle?

– Sądzę, że żadnych. W każdym razie można spróbować.

– Ładujemy!

Wrzucili bezwładne ciało do furgonetki, po czym pochłonęła ich ciemność. Dwieście kilometrów dalej przesiedli się w nieduży samolocik. Przed świtem wystartowali…

Jakub Wędrowycz ocknął się. Było mu zimno i leżał w rowie. Sięgnął ręką do pasa gdzie przytroczony miał mały bidonek z wysokoprocentowym klinem. Pociągnął kilka łyków. Klin zadziałał. Zgniłozielony kolor zniknął sprzed oczu. Paląca suchość w gardle ustąpiła, a myśli stały się znów składne. Otworzył szerzej oczy i rozejrzał się.

– O job twoju – wykrztusił.

Miejsce gdzie się znajdował, przypominało z grubsza to, w którym znużony powracaniem do chałupy legł spać. Była tu asfaltowa szosa i rów obok. To się zgadzało. Był płaski kamień, który podłożył sobie pod głowę, tyle tylko, że zamiast łagodnych wzgórz okolic Wojsławic, wokoło rozciągały się dzikie, górskie szczyty. Zaraz za rowem zaczynała się bardzo głęboka przepaść, a po jej drugiej stronie pasły się jakieś dziwne futrzaki, podobne nieco do owiec, ale z dłuższymi szyjami i bez rogów.

– Musi co jestem w Tatrach – powiedział sam do siebie. – Cholera, nie powinienem tyle pić. Taki kawał odleźć od chałupy…

W dół prowadziła wąska ścieżka. Ponieważ właściwie nie wiedział dokąd ma iść ruszył nią. W ciągu dwu godzin dotarł na dno doliny, przekroczył rzekę po dziwnym moście uplecionym z samych sznurków, po czym zaczął wspinać się na górę po drugiej stronie. W międzyczasie jego umysł pracował na przyspieszonych obrotach.

– W Tatrach nie ma liściastych drzew – wydedukował. – To pewnie Beskidy, albo nawet jeszcze jakieś inne.

Pojęcie o geografii miał mętne: za cara, gdy uczęszczał do szkoły, nauczyciele niewiele zdołali wbić mu do głowy. Po następnych dwu godzinach zdołał wdrapać się aż na widzianą poprzednio łąkę. Zwierzęta zastrzygły małymi uszkami i popatrzyły na niego zaciekawione. Jakub podszedł bliżej. Zupełnie nie były podobne do owiec.

– Jak miałem siedem lat, to widziałem takie w zoo.

Pociągnął z manierki. Coś mu tu nie pasowało.

– Może po pijanemu przeszedłem na Ukrainę? – zastanawiał się. – Ale na Ukrainie to są stepy a nie góry. Może to Czechosłowacja? Jest blisko Ukrainy, to i lamy mogą tam wystąpić, a góry jakieś tam są. Chyba te, no, Sudety.

Poskrobał się po głowie. Nic nie mógł wymyślić, więc wzmocnił się jeszcze jednym klinem.

– Do Polski to chyba na północ – wydedukował wreszcie. – Zaraz sprawdzimy, gdzie jest ta północ. Jest mniej więcej dziesiąta rano, no może jedenasta. Narysuję na ziemi okrąg i stanę pośrodku. Zbadam w którą stronę pada mój cień, a potem dodam jedną dwunastą wycinka koła, dodać należy koniecznie po prawej stronie linii wyznaczonej przez padający cień. Otrzymana linia będzie wyznaczała kierunek północny z błędem rzędu dziesięciu stopni czyli trzech, może czterech radianów.

Jak powiedział, tak też i zrobił. Zatoczył koło na kawałku łysej ziemi i stanął pośrodku. A potem stwierdził, że w ogóle nie rzuca cienia. Sprawdził z tyłu, ale tam też go nie było.

– A może ja się zachlałem i umarłem? – zastanowił się. – Duchy przecież nie rzucają cienia. Ale duchów nie widać w dzień.

Podniósł jedną nogę i zajrzał pod nią. Stopa rzucała cień. Kliny były trochę za duże, z trudem utrzymał się na tej drugiej.

– Ki diabeł? – zdziwił się.

Popatrzył nieufnie do góry i stwierdził że słońce wisi mu dokładnie nad głową.

– Leci prosto na mnie? – zdziwił się.

A potem kliny zwyciężyły i stracił przytomność.

Znany polski polityk i Antonio Hererra, potomek jednego z miejscowych rodów, pochlali się aż miło znakomitą polską wódką. Na którymś etapie polityk zaczął opowiadać, jaki to wariant turystyczny wyciął jednemu swojemu rodakowi. W gęstym od dymu z cygar i oparów alkoholu pomieszczeniu, padło nazwisko. Antonio oprzytomniał.

– Powiedziałeś jak on się nazywał?

– Jakub Wędrowycz, a co? – polityk wydobył z kieszeni wymięty i przypominający zdechłą szmatkę dowód osobisty Jakuba. – Zabrałem sobie na pamiątkę.

Antonio, przezwyciężając obrzydzenie, wziął dokument do ręki. Dowód nosił ślady moczenia w różnych substancjach, a jego okładka była tak wyślizgana że orzeł i napis zatarły się niemal całkowicie. Nazwisko było jednak czytelne.

– Carramba – zaklął wściekle. – Ty chociaż wiesz, kogo wiozłeś?

– No kogo?

– Ten cały Wędrowycz to najlepszy w Europie specjalista od nawiedzonych domów! Był o nim film jakoś tak na dniach. Dla niego rozwiązać nasz problem to tyle, co splunąć. To ja chciałem posłać po niego ludzi do Europy…

– O cholera.

– Ty chociaż pamiętasz, gdzie go zostawiłeś?

– Jakieś dwadzieścia kilometrów od hacjendy.

– Weźmiemy ludzi i przeczeszemy okolicę. Musimy go mieć! A ty, jeśli nadal chcesz być moim wspólnikiem, to na przyszłość powinieneś więcej myśleć.

Jakub doszedł do siebie z pewnym trudem. Straszliwe wspomnienie zacierało mu się stopniowo w pamięci. Rozejrzał się dookoła. W pierwszej chwili myślał, że jest w grobie. Mur krypty, stanowił w rzeczywistości ściany niedużego domu, zbudowanego z kamienia. Ktoś siedział przy jego łóżku. Był bardzo stary i wyglądał na Indianina.