Выбрать главу

– A ja ci mówię, że lepiej wypić najpierw perłę, przegryźć, potem popić wódą, a nie mieszać tak jedno z drugim – dowodził Semen.

Przysiadł się.

– No i co tam?

– Wywalili mnie.

– A czego ciekawego się dowiedziałeś?

– Wyobraźcie sobie, że jądro naszej planety, to kula z żelaza i niklu rozpalona do czerwoności.

– Z niklu? – zdziwił się Józef. – Nikiel pierońsko drogo kosztuje.

– No, na skupie w Siennicy Różanej płacili za kilogram tyle co na ćwierć litra – uzupełnił Semen.

– O? A gdzie ta kula jest zakopana? – zaciekawił się Józef.

– Wszędzie pod nami – wyjaśnił Jakub. – Coś mówili o czterdziestu, ale nie wiem czy metrach czy kilometrach.

– No co ty. Na pewno nie czterdzieści kilometrów, bo skąd byłby nikiel na monety?

– Musi co i nie na czterdziestu metrach, bo kopalnie na Śląsku są głębiej.

Józef wypił jeszcze trochę.

– Ty, a może byśmy to wykopali? – zaproponował. – Tak z parę kilo.

– Ale to jest do czerwoności – zaoponował Jakub.

– No to co. Będziemy polewali wodą.

– Długo by kopać.

– A śpieszy nam się gdzieś?

– Można się zbliżyć. Jest na podstawiu wyschnięta studnia. Wezmę drabinę i łopaty.

– Dobra, weź furę. Trzeba na coś ładować ten nikiel. A i wiadro wody, będziemy chłodzić.

Godzinę później byli na miejscu. Spuścili drabinę do studni.

Zmieściła się cała. Jakub pojechał więc do siebie i wrócił z solidnym kawałem liny oraz kanisterkiem bimbru, żeby się lepiej pracowało. Mijały godziny. Wprowadzili system zmian. Jeden kopał na dole, a dwaj wyciągali wiadra z ziemią i wysypywali obok. Stos rósł.

Wreszcie przyszła kolej Jakuba. Pokrzepił się dwoma kubkami i zlazł na dół. Ledwo wbił łopatę, stracił równowagę i wyrżnął głową w cembrowinę. Zobaczył wszystkie gwiazdy, a potem poleciał w ciemność.

Gdy doszedł do siebie, leżał na zabawnym kawałku łączki. Otworzył oczy. Słońce stało wysoko. Usiadł i rozejrzał się trochę zdezorientowany. Tu było inaczej niż w Wojsławicach. Pachniało też inaczej. A nieopodal pasły się jakieś dziwne zwierzaki. W pierwszej chwili wydało mu się, że mają trzy nogi. Ale potem zorientował się, iż to z tyłu to masywny ogon. A potem zobaczył, że jeden ma na brzuchu torbę, a w niej siedzi mały.

– Ki diabeł? – zdziwił się.

Gdzieś z głębin pamięci wypłynął mu podobny obrazek w jakiejś gazecie. Nie pamiętał jednak, jak się te paskudztwa nazywają.

– Ciekawe czy smaczne.

Zaczął macać po kieszeniach, w poszukiwaniu linki hamulcowej służącej mu do celów kłusowniczych. Nie znalazł. Jednak zdążył uporządkować sobie w mózgu na tyle, by wydedukować właściwą interpretację.

– Takich zwierzaków nie ma w Wojsławicach ani w sąsiednich gminach. To na pewno delirium.

Wstał chwiejnie na nogi i rozejrzał się. Niedaleko zobaczył szosę i sklep.

– Wypiję klina, a potem przez kilka dni ani kropli do ust nie wezmę – obiecał sobie i ruszył w tamtą stronę.

– Ciekawe którędy do domu? – zastanowił się, ale nie miało to większego znaczenia.

Gdy odpowiednio się upił, włączał mu się zmysł naprowadzający na bimbrownię pod chałupą. W sklepie siedział jakiś wachman i bełkotał coś tak niewyraźnie, że Jakub za cholerę nie mógł go zrozumieć.

– Słuchaj, potrzebuję wódki – powiedział.

Facet nie zrozumiał. Egzorcysta uderzył się kantem dłoni po szyi. Mężczyzna nadal nie kapował. Wreszcie Jakub chuchnął na niego i to pomogło. Zdjął z półki pękatą flaszkę i znowu coś zagdakał.

– Ty zapisz się na kurs logopedyczny – poradził mu egzorcysta.

Macał po kieszeniach w poszukiwaniu pieniędzy, aż trafił na żelazną rezerwę w postaci złotej pięciorublówki. Facet wyglądał na uszczęśliwionego. Zaraz za węgłem sklepu egzorcysta obejrzał flaszkę. Na jej etykietce widać było takie samo bydlę, jak te z torbami na brzuchu.

– Cholera, ale daleko odlazłem od chałupy – zdziwił się. – Może jestem w zoo?

Odkorkował i pociągnął. Zawartość była niezłej mocy, tylko zajeżdżała, jakby cukierkami eukaliptusowymi. Wypił jeszcze trochę i świadomość jego ponownie uległa zmąceniu.

– Pochlali się w cztery dupy przy przekopywaniu tej studni – powiedział aspirant Rowicki do siedzącego w radiowozie posterunkowego Birskiego.

Trzy ciała, w stanie totalnego upojenia, leżały wokoło.

– Aby tylko nie zarzygali auta.

– Może nie zarzygają. Rowicki schylił się po coś.

– Niech pan zobaczy, tacy szmaciarze, a co piją!

W jego dłoni, w świetle koguta, połyskiwała to żółto to niebiesko flaszka ozdobiona etykietką: AUSTRLIAN DRY GIN.

Spotkanie z narodem

W domu Wielkiego Grafomana zadzwonił telefon. Grafoman oderwał się od pisania 37 tomu swojej sagi i leniwie sięgnął po słuchawkę.

– Halo? Czy to Wybitny Pisarz? z Warszawy? – zaskrzeczał po drugiej stronie jakiś głos.

– Tak – oświadczył z godnością Grafoman. – A kto pyta?

– Józwa Bardak, nieważne, jest robota.

Brwi literata uniosły się lekko do góry. Robota… Przydałby się drobny zastrzyk gotówki. Na koncie bankowym pozostało tylko 17 złotych, a i w portfelu nie było lepiej.

– Za ile? – zapytał konkretnie.

– No, z kuzynami śmy się na tysiąc zrzucili – głos rozmówcy zdradzał zażenowanie.

– Mało – skwitował konkretnie artysta. – Zazwyczaj tyle biorę za stronę – zełgał.

– O kuźwa – jęknął rozmówca. – E, to zadzwonim do kogo innego…

Włosy na głowie grafomana stanęły dęba. Nadludzkim wysiłkiem woli stłumił panikę.

– Zaraz, zaraz – powiedział. – Po co ten pośpiech. Mówię zazwyczaj, ale jeśli robota nietrudna, to trochę mogę opuścić.

– Chcielimy zamówić tekst o takim jednym kaprawym typie, który wchodzi nam w drogę…

– Brzmi faktycznie nie bardzo skomplikowanie – mruknął. – Musiałbym pewnie przyjechać na miejsce…

– No właśnie. Wszystko gotowe, tylko łazić po wsi i zbierać materiał…

– Dobrze, a co to za wieś?

– Wojsławice w powiecie chełmskim… Przez plecy grafomana przebiegł dreszcz.

– O nie – jęknął, – tylko nie Wojsławice. Tam jest pełno meneli!

– Nie bój dupy, pisarz. Najgorsi menele w okolicy to my…

Wielki Grafoman wysiadł z pekaesu i zaciekawiony rozejrzał się wokoło. Stał przed niebrzydkim domem towarowym, po drugiej stronie ulicy ciągnął się rząd estetycznych pawilonów, które może należałoby w przyszłości odmalować. Przeszedł kilka kroków. Dom z podcieniem, o elewacji wyłożonej łupanym kamieniem, dalej lśniące nowością trzy domki wbudowane w pierzeję dawnego rynku… Chodniki były świeżo zamiecione. Otarł pot z czoła, słoneczko przygrzewało. Zasiadł na ławeczce i rozejrzawszy się wokoło, zaczął pisać w kajecie:

Wojsławice po całonocnej ulewie prezentowały się jeszcze gorzej niż zwykle. Bryzgi błota z licznych dziur na jezdni zasychały powoli na szarych od brudu, poprzekrzywianych ścianach. Szosę gęsto znaczyły krowie placki, a ich woń walczyła o lepsze ze smrodem przydomowych wygódek i kup śmieci wyrzuconych na ulicę… Na przystanek przed ruiną, która kiedyś była domem towarowym, wtoczył się ze chrzęstem dawno nie smarowanych osi, zardzewiały pekaes.