Выбрать главу

– Zjem i pójdę go poszukać – zadecydował. – Tamtym w drogę nie będę wchodził, fajer plajt musi być. Ale to ja go dopadnę… Bo przecież to ja jestem najlepszy…

Rzucił kosę spojrzenie na konkurentów, którzy jedli przy sąsiednim stoliku. Spróbował wysondować ich aurę i zdębiał. Aura każdego obdarzonego różni się od fal emitowanych przez zwykłych ludzi. Ci mieli zupełnie normalną…

– Sukinsyny – mruknął z uznaniem. – Aż tak się zabezpieczyli?

No cóż nie było to takie głupie. Jeśli ktoś umie stłumić emanację osobowości, demony nie zostaną przed czasem ostrzeżone…

Do tamtych dwu dosiadł się trzeci z aktówką.

– Dobrze, że panów widzę – powiedział z uśmiechem. – Jest dla panów trochę forsy. Po sto dwadzieścia jeden złotych, trzydzieści groszy. Zaraz, o proszę tu pokwitować…

– To za upiora? – upewnił się charakteryzator.

– Oczywiście.

Jakub Wędrowycz wybiegł z teatru ze łzami w oczach. Co za podłość. Nie dość, że dopadli upiora szybciej niż on, nie dość że byli od niego lepsi, to jeszcze brali pięć razy taniej!!!

– To niesprawiedliwe! – zawył z rozpaczy. Spłoszone gołębie poderwały się w powietrze.

Jakub na tropach yeti

Wielki Grafoman, sapiąc jak lokomotywa, wdrapał się na halę. Dziś rano z niepokojem zbadał swoją wagę. Nie dość, że była zbyt wysoka, to jeszcze z niezrozumiałych przyczyn nie stracił nawet kilograma… A przecież odchudzał się intensywnie, cały tydzień przecierpiał na diecie złożonej z samego piwa i chipsów…

Słoneczko przygrzewało, usiadł więc na kupie kamieni w cieniu rachitycznego świerczka. Z torby wydobył deskę służącą mu jako rysownica oraz gruby kajet zapisany tysiącami pomysłów i fragmentów opowiadań, które skutkiem przejściowych problemów z potencją twórczą, nie doczekały się od kilku lat dokończenia.

Rozejrzał się po halach i natchnienie spłynęło na niego natychmiast.

W nienaturalnym pięknie okolicy krył się groźny fałsz – zanotował pierwsze zdanie.

Natchnienie, jak zwykle, ulotniło się natychmiast, gdy tylko oderwał długopis od papieru. – Kurde – mruknął rozeźlony.

Possał koniec długopisu i poprawił króliczą łapkę tkwiącą w kieszeni.

Słońce stało wysoko nad górami – zaczął jeszcze raz. – Po niebie sunęły ciężkie, burzowe chmury. Owce, becząc rozpaczliwie…

Faktycznie, gdzieś daleko pasły się owieczki. Tfurca z uśmiechem zanotował na górnym marginesie: „Beczenie Owiec”. Poskrobał się długopisem po skroni. Coś mu to mówiło. Czyżby ktoś już wcześniej wymyślił opowiadanie pod tym tytułem?

– Cholera – zaklął. – Jakież potworne męki twórcze ja cierpię… – rozżalił się. – Ale mężnie stawię im czoła, choć problemy z którymi się zmagam są potworne. Jakoś trzeba przecież zarobić na wakacje.

Z torby wyłowił butelkę „dopalacza” i niepomny na tragiczny los kilku kultowych pisarzy, pociągnął solidny łyk. Natchnienie powróciło. Ujął wiernego watermana w dłoń.

Na trawę hali padł złowrogi cień pobliskiego szczytu. W przedwieczornej ciszy słychać było wycie wilków.

Zawahał się na moment. Z torby wyjął podręczną encyklopedię przyrody górskiej i przekartkował pospiesznie.

– Psiamać – mruknął rozeźlony.

Wilki były zwierzętami nocnymi i w związku z tym nie wyły w dzień. Trawił uzyskane informacje przez kilka długich minut. Łyknął dopalacza i natchnienie znów obudziło się z drzemki.

Wilki przebudzone nagle w swoich legowiskach zastrzygły uszami i zawyły ponuro do księżyca – napisał.

Coś mu się nie zgadzało. Przeczytał od początku tekst. No fakt, zdanie wyżej było o słońcu. Rozwiązanie tego problemu fabularnego chwilowo przerosło jego możliwości intelektualne.

– Ech, ludzie nie zdają sobie sprawy jak haruję – mruknął. – Wydaje im się, że napisanie książki to ot tak, pstryk i jest.

Tymczasem – zanotował na kartce.

Bardzo fajne słowo, otwierające nowe możliwości fabularne. I co z tym fantem dalej zrobić? Nieoczekiwanie jego wrażliwe powonienie dźgnął jakiś upiorny smród. Coś śmierdziało, ni to padliną, ni to dworcowym trollem.

Góry spowił upiorny smród – Grafoman radośnie zanotował kolejne zdanie.

A może przerobić tytuł opowiadania na „zapach owiec” albo „pranie owiec” Hmmm, czy na pewno pranie? Bardziej pasował mu wyraz na „s”…

Chciał się odwrócić żeby zobaczyć co tak cuchnie, gdy nieoczekiwanie włochaty kułak zamalował go w głowę.

– No to kuszajcie – Jakub Wędrowycz postawił przed kumplami flaszkę i zagrychę.

Macki w galarecie wyglądały bardzo wykwintnie, jak z chińskiej restauracji. Semen i Józef zasiedli do stołu, nalali sobie do szklanek mętnego samogonu i nałożyli na talerze egzotycznej zagrychy.

– Jakub, skąd wytrzasnąłeś taką ośmiornicę? – zapytał stary kozak. – U nas w rybnym przecież tego nie ma?

– Siedziało w studni, mówiło że nazywa się Ktulu – wyjaśnił.

O tym, ile czasu zajęło mu wyłowienie wszystkich macek, oderwanych wybuchem granatu, nie wspomniał. Bo i po co?

– Swoją drogą, to dawno nie byliśmy na wczasach – zauważył Semen. – Już cały rok minął. A pamiętacie, jak fajnie było turystów puszczać z torbami?

– Hmmm – mruknął Jakub. – W sumie to można by się gdzieś wybrać. Nad morze albo na Ukrainę.

– Podobno w Czechach jest tania śliwowica – zauważył Józef. – Można by tam.

– No to postanowione – huknął pięścią w stół egzorcysta. – Jutro jedziemy na wakacje. Trzeba zorganizować transport. Ja zajmę się napojami na drogę… A na razie zaplanujmy, gdzie by tu jechać.

Ze strychu zniósł stary atlas szkolny. Otworzył go na mapie Królestwa Polskiego.

– My zdies. – Semen stuknął paluchem w środek guberni chełmskiej. – Pojedziemy przez Nowoaleksandrowsk, Iwanogród…

– Znaczy Puławy i Dęblin – burknął Józef. – Przez osiemdziesiąt lat mogłeś się nauczyć.

– Po co się kłócić – załagodził Jakub. – Jedźmy inną drogą. Zwłaszcza że góry to gdzieś na dole mapy przeważnie – wspomnienie ze szkoły odbiło mu się w mózgu bolesnym echem.

– Fakt – kiwnął głową Józef. – Pojedziemy na Zamość, a tu, cholera, granica… Trza będzie wziąć paszporty.

– Uch ty durny – burknął kozak. – Tej granicy nie ma od osiemdziesięciu lat. Mogłeś się nauczyć – przedrzeźniał kumpla.

– Nie masz jakiejś nowszej mapy?

Gospodarz poskrobał się pogłowie.

– Zaraz coś poradzę – obiecał i zniknął na strychu. Z góry dobiegły odgłosy szurania i przewracania jakichś pudeł. Wreszcie egzorcysta zlazł po drabinie.

– A o – powiedział pokazując książkę. – Wnuk zostawił. A tu w środku jest mapa.

– Śródziemie – odcyfrował Semen. – Ty, to chyba nie jest Polska. Choć nazwy niby podobnie brzmią…

– Może jakiś kraj słowiański – mruknął Józef. – Ale skoro góry na południu, to po cholerę nam mapa? Kompas się weźmie i tyle.

Po kilku łykach przyznali mu rację.

Wielki Grafoman ocknął się na hali, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Strasznie napierniczała go głowa. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego u licha jest mokry. Drugie wiadro wody pomogło mu dojść do siebie.

– Gdzie som nasze dutki? – usłyszał pytanie. Otworzył oczy i zaraz przezornie je zamknął. Stali nad nim trzej kolesie. Sądząc po góralskich strojach – miejscowi.

Kolejny kubeł wody zmusił go do ponownego otwarcia oczu. Górale trzymali w rękach ciupażki, i to nie takie ze sklepu z pamiątkami, ale prawdziwe. Były naostrzone, a szczerby wskazywały na to, że właściciele używają ich często i z pewną wprawą.