– To zrobimy tak. Jak mi się nie uda, możecie nas zabić, ale w przeciwnym razie puszczacie nas wolno.
– Dobra – kiwnął ogolonym łbem Grucha.
Wyszli na podwórze. Jakub ustawił trzech kolesi na tle ściany garażu. Każdemu na łysym łbie położył jabłko.
– Kurde, kumplu, to niemożliwe – powiedział Semen skrobiąc się po głowie. – Jakby stanęli rzędem jeden za drugim, to może wtedy, ale tak… Przecież się nie da!
– Zaraz zobaczysz.
Egzorcysta mrugnął do przerażonej kelnerki, która obserwowała zajście przez okno. Odbezpieczył automat i ściął wrogów piękną seryjką. Strzelał aż do końca magazynka.
– Kurde, oszukiwałeś! – wybełkotał dogorywający pod murem Rambo.
– Przepraszam, karabin się zaciął – Jakub uśmiechnął się promiennie. – Skocz po łopaty – skinął na Józefa. – Trzeba zakopać te ścierwa.
Zmarnowali na tym uroczym zajęciu pół nocy. Oczywiście poszłoby im znacznie szybciej, ale Semen sarkał, że skoro paski były nieprawidłowe, to chociaż grób musi mieć głębokość zgodną z normami ISO…
Wielki Grafoman doszedł do siebie w pasterskim szałasie na hali. Leżał na klepisku, Spodnie miał spuszczone do kolan, wokoło poniewierała się cała masa kłaków. Do obolałej kuśki przykleiło mu się nieco wełny.
– Współżyłem z owcą? – zdumiał się.
– No, niezłe kino beło – zachichotał Jądruś, – jak z amerykańskiej kasety na video… Szkoda żeśmy aparatu nie mieli, a jakeście panocku z nią zaczęli gadać o ewolucji i teorii Lamarcka, to dopiero było.
– Nieważne – mruknął Grafoman podciągając spodnie.
– Która to godzina?
Strasznie bolała go głowa.
– Południe będzie – odparł Franek. – Jakeście z łowieckom skończyli, trzecia dochodziła.
– Trza upolować jetiego – Grafoman próbował dźwignąć się z posłania i zwalił się jak długi.
– Klina mu! – zaproponował Maciuś. – Albo zabije, albo na nogi postawi.
Postawiło. Gość obwiązał sobie bolący łeb mokrą szmatą. Zgarnęli ze stołu oscypki, nożyce do wełny, kleszcze do kastrowania oraz inne szpargały i rozłożyli mapę.
– Tu będzie melina, tu bimbrownia, a tu som my – Jędruś pokazał miejsce. – Ło a tu was znaleźlim.
– Hmmm. Yeti, z tego co mi wiadomo, mieszka na lodowcach i zostawia skalpy tybetańskim mnichom – miastowy poskrobał się po głowie. – Macie tu gdzieś lodowiec?
– Na Kasprowym Wierchu trocha śniegu będzie, ale to z piedziesiomt kilometrów – wyjaśnił Maciuś.
– Kurde… A może mnisi tybetańscy tu gdzieś mieszkają? – W Warszawie tośmy takich widzieli – mruknął.
– A i u nas łońskiego roku jeden się przyplątał ale ciupażką łoberwał i poszedł… Tyla go widzieli.
– Zaraz – Grafoman puknął palcem w sztabówkę – tu jest zaznaczona jaskinia.
– A mamy takom maluśkom jaskinke – potwierdził Jędruś, – co za Hitlera tatko siem łukrywał.
– Co on, partyzantem był? – pisarzyna zwietrzył sensację.
– A dzie tam. Bimberek pędził to się łukrywać musioł.
– Myślę, że tak duże bydlę jak yeti, musi gdzieś przesypiać dnie, by nocą wyruszać na łowy.
Maciuś poskrobał się po głowie.
– Kiedy panocku w biały dzień was po łbie stukło i łowcę zeżarło.
– Hmmm. Więc tym lepiej. Pewnie wraca do swojej jaskini wieczorem. A my się zaczaimy w środku i przygotujemy pułapkę – zatarł z radochy dłonie.
Audi pokonywało kolejne kilometry. Z tyłu wesoło chlupotała beczułka z samogonem. Jakub siedział wygodnie na tylnym siedzeniu i co jakiś czas pociągał łyka z plastikowej rurki biegnącej do bagażnika. Nowiutkie spodnie od dresu, zdarte przed zakopaniem Gruchy, połyskiwały odblaskowymi paseczkami. Przy biodrze dyndał mu telefon komórkowy. Tylko kartę wyciągnęli ze środka, żeby nikt nie mógł ich namierzyć. Semen utyskiwał, że pokrowiec na komórkę nie trzyma jakiejś tam normy, ale puszczali jego ględzenie mimo uszu. Okolica robiła się coraz bardziej pagórkowata. Ech, wakacje.
Wielki Grafoman i towarzyszący mu górale stanęli u wejścia do jaskini.
– Dobra – zadecydował. – Włazimy do środka i robimy zasadzkę.
Wyjęli z kieszeni latarki i śmiało wleźli do ciemnego lochu. Dno pokrywało namulisko. W zastygłej glinie utkwiły potłuczone flaszki od pryty. W kącie leżało nieco poobgryzanych kości, stary materac i jakieś szmaty.
– To jak robimy tom zasadzkę? – zapytał Jędruś. – Bo po mojemu to trza by taką klatkę łopadającą z góry. To go żywcem weźmimy.
– A po co nam żywy yeti? – wzruszył ramionami Franek. – Do muzełum to trza wypchanego.
– Hmmm – zadumał się Maciuś. – A może żywego wiemcej ludziów będzie chciało łobaczyć?
– Możliwe – kiwnął głową Grafoman, – ale trzymanie go żywcem rodzi poważne kłopoty. Po pierwsze trzeba bydlaka karmić. A nie wiem, ile tych owiec macie… Po drugie, trzeba pilnować żeby nie nawiał, po trzecie, Towarzystwo Opieki Nad Zwierzętami może się czepić… Wypchany jest, że się tak wyrażę, mniej kłopotliwy. Dziabniemy go z wiatrówki i po krzyku.
– Z wiatrówki? – zaniepokoił się Jędruś. – A to się tak da?
Pisarz wyciągnął zza paska pistolet.
– Na naboje CO2 – pochwalił się. – Prędkość wylotowa 190 metrów na sekundę…
W tym momencie jasną plamę wejścia przesłonił cień. Pod światło trudno było rozpoznać szczegóły, ale potężna, przygarbiona sylwetka nie dawała złudzeń
– O krucafuks – jęknął Maciuś. – Prawdziwy yeti.
– Chodu – Franek rozejrzał się przerażony.
Tylko Grafoman nie stracił zimnej krwi. Wycelował w potwora i pociągnął za spust. Cyngiel cofnął się kawałek i zatrzymał.
A, trzeba odblokować – przypomniał sobie właściciel broni. Wymacał w ciemności przełącznik i przesunął go.
– A wy tu co? – ryknął yeti.
Pisarz dał ognia. Charakterystyczne klaskanie rozprężającego się gazu w ciasnej jaskini brzmiało prawie jak wystrzały. W każdym razie niezwykle fachowo. Pociągał za spust, aż doliczył do dwudziestu. Po każdym trafieniu Yeti cofał się i wydawał z siebie coś na kształt jęku. Tak. Grafoman sądził, że już po pierwszym strzale potwór przewróci się martwy. A tymczasem…
… a tymczasem Jakub z kumplami zaparkowali audika nad zakolem górskiego potoku. Na niedużej łasze znalazło się jeszcze miejsce, by rozstawić namioty. Rozłożyste świerki rzucały przyjemny cień na obozowisko. Z bagażnika wytoczyli beczułkę z samogonem i rozstawili leżaki.
– Nudzi mnie jakoś ta bezczynność – stwierdził Jakub po godzinie lenistwa. – Może podpalmy coś albo zróbmy komuś jakąś krzywdę? Albo pójdziemy do knajpy i urządzimy zadymę?
– Innymi słowy preferujesz aktywny wypoczynek – zauważył Semen.
– Co!?
Wielki Grafoman ocknął się w kącie jaskini. W powietrzu unosił się miły zapach mięska pieczonego na grillu.
– Obiad? – zdziwił się.
– Obiad – parsknął obok Franek. – Już łoni nam dadzo obiad… – splunął. – A ty nas w to wkopałeś…
– Nie jego to wina – westchnął w ciemnościach Jędruś. – Łomylił się… Lepiej coś bystro obmyślmy, bo źle będzie.
W kiepskim świetle dawało się to i owo wypatrzyć. Wszyscy czterej związani byli jak balerony sznurkiem od snopowiązałki.
– Ale co się stało? – zapytał przestraszony Grafoman.
– No, jak poczęstowałeś tego małpiszona z pistoleta, to chyba się wkurzył, bo ryknął. A wtedy ze środka wyskoczyło.
– Ze środka?
– No bo tu jest jeszcze jedna komora dalej – wyjaśnił Maciuś. – zapomnielim o niej. A tam widać siedzieli.