– Więcej yetich?
– Bo ja wiem czy to są yeti? – burknął Franek. – Chocia z mordy podobni.
– Uch, nie godoj – zdenerwował się Jędruś. – Akurat żeś prawdziwego yetiego widział, żeby móc porównywać…
W tej chwili do jaskini wszedł pokraczny osobnik. Popatrzył chmurnie na związanych jeńców i wyszczerzył ponuro paskudne zębiska.
– Pitekantropus erectus – zidentyfikował Grafoman.
Kiedyś wylali go ze studiów na archeologii…
– Jaki tam erektus – Franek spojrzał na przyrodzenie domniemanego yeti. – Viagry mu trza.
Stwór tylko parsknął i wyszedł.
– Ty coś ło tym wiesz? – Jędruś szturchnął pisarza pod żebro. – Co z tom erekcją?
– To takie małpoludy, a nazwa od tego, że wyprostowane chodzą – wyjaśnił. – Kurde, to nawet lepsze eksponaty do muzeum niż yeti. A czaszki by pewnie chętnie kupili amerykańscy kolekcjonerzy…
– Na razie to chyba nasze czaszki kupiom jich kolekcjonerzy – powiedział ponuro góral. – Godoj, co o nich wiesz?
– Żyli w hordach liczących po kilkanaście osobników, polowali na zwierzynę, znali ogień i praktykowali kanibalizm.
– Krucafuks, wiedziołem – zdenerwował się Maciuś. – Od razu sobie pomyślołek jak tylko to łobaczyłem.
– A co zobaczyłeś? – zaciekawił się pisarz.
– A ło – wskazał stojące pod ścianą, zaostrzone na końcu pręty zbrojeniowe.
– To nie ich, oni nie znali żelaza – uspokoił go Grafoman. W tej chwili do jaskini wszedł wyjątkowo wielki osobnik.
– Ty – zwrócił się do pisarza. – Z takim kulkowcem to sobie możesz do puszek postrzelać, a nie do nas – odsłonił w uśmiechu żółte zębiska. – Chude coś te wasze owce – zwrócił się do zbaraniałych górali, – ale na zagrychę od biedy mogą być. Chcecie wyjść z tego żywi?
Pokiwali energicznie głowami.
– No to zrobimy tak: wypuścimy jednego, a reszta zostanie jako zakładnicy. Skombinujcie beczkę wódki, wtedy was wypuścimy…
– Kto pójdzie? – Franek popatrzył po związanych kumplach.
– Ten wygląda na najinteligentniejszego – małpolud dźgnął pisarza paluchem w pierś. – Masz godzinę. Jak nie wrócisz do tego czasu, kumple idą na grilla…
– Ale ja nie wiem, gdzie tu można tyle kupić… i nie dam rady przydźwigać. I nie znam okolicy! – jęknął grafoman.
– Jak się nie da, to trudno – małpolud wymownie spojrzał na pręty. – Zrobimy z was szaszłyki od razu.
– Spróbuj chociaż, pieronie zatracony! – wrzasnął Jędruś.
Uwolniony grafoman wyszedł z jaskini. Kilkunastu małpowatych właśnie szykowało chrust. Na jego widok uśmiechnęli się aż ciarki go przeszły. Pobiegł kłusem przez łąkę. Gdy wpadł między drzewa, zwolnił.
– Gówno – mruknął. – Zanim dobiegnę do wsi, minie półtorej godziny. Muszę jeszcze monopolowego poszukać. Zesram się, a nie zdążę. W sumie to, kurde, nawet nie ma co próbować. Szkoda chłopaków, serdeczni byli i napić się dali, a teraz ich zeżrą małpiszony… Chyba żeby we wsi polecieć na posterunek, wrócić z gliniarzami… ale przecież nikt mi nie uwierzy.
Zniechęcony ruszył przez las.
– W sumie dobrze, że choć ja się jakoś wykaraskałem… Nieoczekiwanie wyszedł na krawędź parowu. Dołem płynęła rzeka.
Na leżakach spoczywali jacyś trzej oberwańcy, pogrążeni w głębokim, pijackim śnie. Grafoman zszedł na dół. Duża, plastikowa beczka, wokoło walające się musztardówki… Podniósł pokrywę. Zapach podłego bimbru nieomal ściął go z nóg. Spojrzał na zegarek: godzina i czterdzieści pięć minut.
– To cud – szepnął. – Uratuję kumpli.
Przytwierdził starannie pokrywę i z trudem przewrócił beczkę. Sześćdziesiąt litrów jak obszył… Wytaskał ją na górę i potoczył ścieżką w stronę jaskini. Gdy dotarł na miejsce, miał jeszcze prawie godzinę rezerwy.
– Nieźleś się spisał – pochwalił go pitekantrop. – Słowo się rzekło, puszczamy was.
Cała czwórka umknęła w stronę lasu jak zające.
– Jak ci się to łudało? – zapytał Jędruś. – Przecież nawet jakbyś do wsi zdążył, to i tak nie wiesz kdzie bimber kupić!
– Zaiwaniłem takim frajerom w lesie – pochwalił się pisarz. – A teraz, chłopcy, musimy pomyśleć nad naszym muzeum.
– To znaczy…
– No przecież nie puścimy płazem naszych krzywd – prawie się obraził. – Trzeba zdobyć broń, wystrzelać tę hołotę, zakonserwować, wypchać… Albo… – zmrużył oczy – uśpić, wsadzić do klatek i pokazywać za pieniądze.
– Mądrze godo – ucieszył się Jędruś. – Ja mam wujka gliniarza, może on nam pożyczy trochie gazu?
Ruszyli przez las do wsi.
Wódz pitekantropów zręcznie zdjął pokrywę z beczki. Zaczerpnął pełną filiżankę cieczy. Przytknął do ust i naraz zamarł.
– Jakub Wędrowycz – zidentyfikował producenta samogonu.
Cała horda poderwała się na równe nogi. Spod sienników i skór wyciągnęli spluwy i wycelowali w stronę wejścia do jaskini. Wódz ze złością przewrócił beczkę.
– Na pewno zatrute – parsknął.
– Co robimy? – zapytał któryś z jego współplemieńców. – Bronimy się czy uciekamy? Sporo nas.
– A jak znowu wrzuci granat? – prychnął szef. – Dwu na zwiad obserwować las, reszta pojedynczo chodu…
Przemykali gęsiego, rozglądając się uważnie na boki. Dwa kilometry od jaskini w zagajniku stał ich samochód. Wódz zatrzymał ich gestem i sprawdził, czy pojazd nie został zaminowany. To dziwne, ale Jakub chyba przeoczył ich ciężarówkę! Odetchnęli z ulgą.
– Wsiadać, szybko…
Piętnaście minut później cała banda tłoczyła się już bezpiecznie pod plandeką zdezelowanego stara.
– Zachciało nam się wakacji – parsknął któryś. – Wracajmy lepiej do domu.
Dobre sto kilometrów dalej przywódca hordy odetchnął z ulgą.
– Raz jeszcze udało się przeżyć… – mruknął. – Kurs na Dębinkę.
Jakub obudził się na leżaku i odruchowo sięgnął szklanką do beczki z samogonem. Niestety, naczynie trafiło na próżnię.
Postawiłem z drugiej strony – wydedukował i sięgnął na lewo. Ponownie złowił tylko powietrze. Otworzył oczy i rozejrzał się, a potem wąwóz wypełnił dziki skowyt.
Kumple poderwali się z leżaków.
– Jakieś kutasy zaiwaniły nam beczkę z bimbrem!!!
Semen dotknął dłonią bruzdy pozostawionej przez rant toczonego pojemnika.
– Ślad jeszcze świeży – ocenił. – 60 litrów to sporo. Daleko nie uciekli. Dopadniemy ich.
Trzej staruszkowie ruszyli przez las wilczym tropem. Po półgodzinie dotarli do jaskini.
– Jest beczka – mruknął egzorcysta patrząc na swoją własność. – Tylko, kurde, bimber wychlali…
Kopnął w plastik. Zadudniło.
Józef ostrożnie przelał do butelki to, co zostało na dnie. Dobre i pół litra…
– Oho, nasi tu byli – Semen kontemplował rysunki mamutów wykonane sprayem na ścianach. – To ci małpowaci z Dębinki.
– Pierdoły – parsknął Wędrowycz. – Skąd by się tu wzięli?
– Może przyjechali na wakacje?
W tym momencie rozległ się syk i jaskinię wypełniły kłęby mlecznego oparu.
Gliny – Jakub ostatnim przebłyskiem świadomości zidentyfikował skład chemiczny substancji. A potem polecieli w niebyt.
Wielki Grafoman przekręcił dyszę, zatrzymując wyciek gazu. Zajrzał do wnętrza jamy.
– No i załatwione – powiedział z głębokim zadowoleniem. – Uśpieni.
Wyciągnęli łup na światło dzienne.
– Kurde – zaklął Jędruś. – Coś nie wyglądają na yeti.
– Faktycznie – zasępił się grafoman. – Może pomyliliśmy jaskinie?
– A gdyby tak… – zaczął Franek. – Mam w chałupie trzy stroje polarnych niedźwiedzi z czasów jak w Zakopanem robiłem fotografie turystom… przebierzemy ich.