Выбрать главу

– Jakiś przechodzień mógł potknąć się, wpaść w kałużę krwi, a potem ubrudzoną rękę obetrzeć o deski – wyjaśnił Holmes. – Mój drogi Lestrade, pamiętaj o dedukcji. Powinieneś zawsze przewidywać wszelkie możliwe warianty rozwoju sytuacji… Nie mamy żadnego punktu zaczepienia. Poza tym te straszliwe obrażenia. To na pewno była robota psychopaty.

– Jak na psychopatę, nieźle zna się na anatomii – powiedziałem, świecąc małą, ręczną latarką karbidową do wnętrza opróżnionej jamy brzusznej ofiary. – Chyba brakuje jednej nerki.

– Hmmm – mruknął Holmes. – To by potwierdzało teorię o transplantatorze.

– Jakim plantatorze? – zainteresował się policjant.

– A nic, tak mi się powiedziało – odrzekł mój przyjaciel. – A więc, właściwie nie mamy prawie żadnych śladów.

Popatrzyłem pod nogi.

– Czekajcie – powiedziałem, – zwróćcie uwagę na te plamy. Wyglądają, jakby ktoś wdepnął w kałużę krwi, a potem poszedł w tamtą stronę.

Holmes podniósł nogi i popatrzył na podeszwy butów.

– To nie ja – stwierdził.

– Ja też nie – Lestrade zlustrował swoje kamaszki.

– Może chodźmy tym tropem – zaproponowałem. Poszliśmy. Na końcu ścieżki śladów znajdowały się drzwi, na których już wcześniej wypatrzyliśmy odcisk zakrwawionej ręki. Upaćkane krwią buty stały na progu.

– Ha! – rzekł Holmes. – Czyli jednak nie wszedł do środka.

– Pewnie go nie wpuścili – zauważył przytomnie Lestrade. – Żaden porządny obywatel mieszkający w tej dzielnicy nie wpuściłby pod swój dach mordercy.

– W tej dzielnicy nie mieszkają porządni obywatele, ale rozumiem, co chciałeś powiedzieć – uśmiechnął się Szerlok. – Skoro tutaj nie wszedł, to znaczy, że poszedł gdzieś dalej. No i szukaj wiatru w polu.

– Może coś wydedukujemy z tych butów? – zaproponował Lestrade.

Detektyw uśmiechnął się szeroko.

– Widzę, że zaczynasz myśleć – powiedział z uznaniem. – Ano zabierzmy je na komisariat.

Ustawiliśmy buciory na stole służącym do oględzin denatów i narzędzi zbrodni.

– Co można o nich powiedzieć? – mruknął Holmes. – Po pierwsze, strasznie niezgrabne.

– Są z kauczuku – dodałem. – Łączonego z jakąś przemysłową włókniną.

– To chyba kiepski gatunkowo filc – zauważył Lestrade. – Ale owo tworzywo nie jest kauczukiem. Znam się na tym, bo kiedyś walczyłem z jego przemytem. Zresztą, można dać do analizy albo porównać…

Po chwili przyniósł swoje kauczukowe kalosze. Faktycznie były inne w dotyku.

– Czy istnieją jakieś substancje mogące zastąpić kauczuk? – zapytał inspektora mój przyjaciel.

– Niestety nie, dlatego przemyt jest tak opłacalny.

Kiwnąłem poważnie głową.

– Czyli to musi być zupełnie nowe tworzywo – mruknął Holmes. – Dziwny ten but…

– Faktycznie, dość pokraczny – przyznałem.

– Jednak wygląda na wyrób przemysłowy.

– Zaraz, zobaczmy, czy w środku nie ma czasem nazwiska właściciela – błysnąłem pomysłem.

W pięć minut później Lestrade wypełniał list gończy za niebezpiecznym zabójcą, noszącym słowiańskie nazwisko Stomil Olsztyn.

Jakub zapakował wyciętą nerkę do pudełka.

Sami sprawdźcie. One nie są ludźmi. – Nabazgrał na kartce i złożywszy podpis, zamknął paczkę. Nalepił na niej garść polskich znaczków skarbowych i z pewnym wysiłkiem wcisnął do skrzynki na listy.

– Ciekawe, czy dziś w nocy znowu zaatakował? – zastanawiałem się, skubiąc zębami grzankę.

– Hmm – mruknął Holmes. – Niewykluczone. – Rozłożył poranne wydanie „Tajmsa”. – O, miałeś rację. Jest tu artykuł. Znowu rozpruł dwie kobiety. Zawód wiadomy, kolor włosów rudy. A myślałem, że on zabija tylko blondynki.

– Być może rude kobiety mają lepsze nerki do przeszczepiania – zauważyłem.

– A figę, przyjacielu – odezwał się Szerlok. – Nerka, która zaginęła, właśnie się znalazła.

– Gdzie? – zaciekawiłem się.

– W redakcji gazety „Pal Mcii”. To obala twoją teorię o przeszczepach. Trzeba wymyślić nowy motyw.

– Hmmm. A co ona robiła w redakcji?

– Przyszła pocztą – Holmes pyknął z fajki. – To oznacza, że któryś z dziennikarzy jest ludożercą.

– Ludożerca w Londynie? – wyraziłem zdumienie.

– To chyba niemożliwe.

– Skoro są na Nowej Zelandii, która jest naszą kolonią, to dlaczego nie ma ich być w metropolii? A więc dziennikarz-ludojad. Hmm. Możesz mi podać skoroszyt z wycinkami prasowymi?

Przyniosłem posłusznie.

– Oto nasz ptaszek – Szerlok wskazał jedno z nazwisk.

– Edward Malone. Przed kilku laty brał udział w wyprawie profesora Challengera do Ameryki Południowej. Natrafili tam na plemię pitekantropów, jedzących ludzkie mięso. Tak więc poszlaki wskazują na niego.

– A jak mu to udowodnimy?

– Będzie nam potrzebna świeża ludzka nerka. Zwabimy go w pułapkę.

– Skąd mam wziąć ludzką nerkę?

Szerlok uśmiechnął się lekko.

– Przyjacielu, przecież jesteś lekarzem. Wytnij komuś.

Poskrobałem się po głowie.

– Coś wymyślę – obiecałem.

Holmes ponownie rozłożył gazetę.

– O, tu piszą, że zabójca razem z nerką przysłał list.

– Do kogo adresowany?

– Do redakcji. Popatrz, jaki spryciarz. Kryje swojego przyjaciela Malone’a. Ale to nic. Aresztujemy obu, jego i tego Stomila.

– To imię brzmi jak rosyjskie – zauważyłem.

– Czekaj, co było w tym liście? Aha. Piszą, że zabójca zjadł drugą nerkę. Napisał o tym do nich. A list podpisał Jakub Wędrowycz. Dedukuję że zabójca wysłał nerkę do redakcji żeby odsunąć od siebie podejrzenia. Na pewno nie zjadł drugiej, bo na miejscu zdarzenia brakowało tylko jednej. Chyba że przegapiliśmy jakieś zwłoki…

– Wędrowycz! Ciekawe, co to może znaczyć? To chyba po serbsku albo w jakimś równie egzotycznym języku.

– Redaktor naczelny odcyfrował je za pomocą słownika wyrazów obcych jako Rozpruwacz.

– Kuba Rozpruwacz – mruknąłem. – Coś mi się zdaje, że będą kolejne ofiary…

– Popatrz, jaki sprytny! – wykrzyknął Holmes. – Nazywa się Stomil Olsztyn, a tymczasem podpisuje się pseudonimem…

Ostatnia strażniczka spośród tych, które jadły pudding feralnego dnia, gdy Jakub przybył do Londynu, stała pod latarnią. Egzorcysta podkradł się po cichutku.

– Te, mała, chcesz się zabawić? – zadał po angielsku pytanie podsłuchane koło sąsiedniej latarni.

– A masz, dziadu, pieniądze? – odpowiedziała bezczelnie. Przez kontekst zrozumiał. Pokazał jej sturublowy banknot.

– Nie zadaję się z Rosjanami – skrzywiła pogardliwie wargi.

Uderzył bagnetem od kałasznikowa w szyję, przecinając kręgosłup. Zręcznie rozerwał ubranie i wypruł flaki. W mętnym świetle gazowej latarni grzebał w jelitach. Nigdzie nie było jednak ani śladu przeklętej blaszki!

– Kopsnij wątrobę, koleś – rozległ się sympatyczny głos. Jakub, który przełączył się właśnie na telepatię, zrozumiał go bez trudu.

Wyciachał narząd i podał mu. Przybysz zręcznie zawinął organ w gazetę.

– Ktoś ty? – zagadnął egzorcysta bardziej pro forma niż z ciekawości.

– Doktor Wiktor Frank Einstein.

– Twój wnuk będzie fizykiem – uśmiechnął się Jakub. – Po co ci ten ochłap? Lisy futerkowe trzymasz?

– Nie. Chcę ożywić martwą materię.

– To kiepsko się nadaje do twoich celów. Szybki rozkład, syntetyczne gówno – wyjaśnił Wędrowycz. – Ale powodzenia.

– A ty, czego szukasz? Kamieni żółciowych?