– Mnim. Małmazja. No to może teraz spróbujemy innej kombinacji. Likier czekoladowy, likier miętowy, wiskhy i Napoleon. Hmm… To jest gorsze. Aha, lodu nie dodałem. O, oliwki się skończyły. No to teraz… Co to? Malibu. Z palm? A, z kokosów. I jeszcze Martini. O! Ktoś tu zgubił flaszkę Smirnoffa. Dziadek opowiadał, że pijał to przed rewolucją. Wódka widać dobrego rocznika. Blady trochę ten drink. Co by tu jeszcze Chateau? Rocznik 1968. Młode winko. A w smaku? E, pryta truskawkowa lepsza, ale niech będzie. Niezła kombinacja. Znowu zapomniałem śniegu. A teraz spróbujemy tak. Red Rum, likier miętowy, cola, śnieg, cholera, jakieś brudy z karoserii, ale to nic, alkohol wszystko dezynfekuje. Co to, denaturat? Nie, to jakieś jagodowe. A to? Goldwaser? To chyba po żydowsku, jak Goldstein. Nigdy nie piłem żydowskiej wódki. Drink niczego sobie. Cholera, nie ma gołego spirytusu? To czym podnoszą moc?
Dochodziła północ, gdy Jakub, nieco wstawiony, opuścił limuzynę za potrzebą. Z piwnicy gdzieś pod zamkiem nadal dobiegały odgłosy muzyki.
– Imprezka jest? – zdziwił się egzorcysta. – I mnie, cholera, nie zaprosili?
Zawrócił do samochodu, ubrał się w znaleziony w bagażniku garnitur, przetarł twarz śniegiem i ruszył w stronę zabawy. Odemknął ciężkie dębowe drzwi i znalazł się w niewielkiej sieni. Prowadziły z niej schody gdzieś w dół. Widok sali zasłaniała kotara. Jakub odsłonił ją sobie ostrożnie i włosy stanęły mu dęba na głowie. Zawrócił do samochodu po okulary. Uzbrojony w optykę zajrzał jeszcze raz. Duża sklepiona piwnica przystrojona została na czarno. Na kamiennej posadzce w rytm muzyki tańczyli goście. Mężczyźni byli bladzi na twarzach, ubrani w czarne płaszcze lub fraki. Kobiety, także blade, jak upudrowane, nosiły suknie z dekoltami i peruki. Większość tańczących miała zęby wystające aż na brody. Inni mieli krótsze, widać było je tylko wtedy gdy się uśmiechali. Na ścianach wisiało kilka luster, ale odbijała się w nich pusta sala. Na honorowym miejscu wisiał portret hrabiego Drakuli. Tego typka Jakub poznał, bo widział go kiedyś na obrazku w książce. Wycofał się po cichutku.
– Wampiry. Zafajdane wampiry – mruknął. – Niech to cholera weźmie. Co najmniej czterdzieści sztuk. I co tu robić? Jestem ostatecznie egzorcystą. Ludzkość mi zaufała.
Zajrzał jeszcze raz. Jedyne wyjście z piwnicy prowadziło przez drzwi, którymi wszedł.
– Sukinsyństwo – stwierdził. – Można poczekać do rana aż posną, ale wtedy większość zwieje, bo jest tu najwyżej dziesięć trumien, a ich cała kupa. Zresztą samochody z przyciemnionymi szybami też nie bez powodu… Trzeba działać.
Rozejrzał się po podwórzu i spostrzegł nieduży dystrybutor paliwa. Pokręcił się po zamku i niebawem wrócił zaopatrzony w parciany wąż od hydrantu. Podczepił go jednym końcem do dystrybutora, a drugi spuścił w dół do piwnicy. Uruchomił maszynę. Benzyna popłynęła w dół rzeką. Z kawałka gazety skręcił ciasny zwitek i umoczywszy jego koniec w paliwie, odpalił od cygara. Stał przy drzwiach czekając. Nagle ze środka buchnął okrzyk. Ktoś zauważył, co się święci.
– Smażcie się w piekle, sukinsyny! – krzyknął po polsku i cisnął gazetę.
Podmuch wyrzucił go aż na podwórze. Poderwał się jednak niemal natychmiast i podbiegłszy do drzwi, zatarasowanych złomami kamienia ujrzał niespodziewany widok.
– Trzeba wiać – mruknął do siebie.
Popatrzył w zadumie na kratę w bramie. Wybrał solidnie wyglądającego jeepa cherokee i rozpędziwszy staranował kratę. Jeep rozwalił się przy okazji na kawałki. Egzorcysta wyczołgał się z wraku i zasiadł za kierownicą znajomej limuzyny. Urwał stacyjkę, spiął druty na krótko. Pożar oświetlał mu drogę.
Dwa dni później Jakub siedział w pekaesie pędzącym do Wojsławic. Pod pachą piastował walizeczkę ze smętnymi resztkami luksusowych alkoholi. Zapadał już w drzemkę, gdy niespodziewanie kierowca podkręcił nieco głośniej radio, żeby wysłuchać wiadomości.
– Służby bezpieczeństwa narodowego Rumunii nadal poszukują zwyrodniałego mordercy. Przypomnijmy, że w noc sylwestrową na północ od Bukaresztu zginęło trzydziestu młodych rumuńskich biznesmenów, bawiących się na balu zorganizowanym przez sponsorowane przez nich Towarzystwo Miłośników Księcia Vlada Palownika, bardziej znanego jako Drakula. Zwyrodniały bandzior, wykorzystując brak ochrony i odpowiednich wyjść ewakuacyjnych…
Jakub pociągnął sobie z plastikowej flaszki drinka.
– Niedobrze wyszło – zauważył. – Musiałem dać za mało Martini.
Wiwat święta
Lipcowy żar lał się z nieba. Odlany z powleczonego brązem betonu Feliks Dzierżyński spoglądał w zadumie na przewalający się u jego stóp tłum ludzi i samochodów. Na twarzy posągu malował się dziwny grymas, coś w rodzaju krzywego uśmiechu. Niemal dokładnie naprzeciw niego stał wysoki wieżowiec, obłożony płytami szkła jadowicie pomarańczowego koloru. Nie zanosiło się na to, by kiedykolwiek ten wrzód na tyłku Warszawy, został zbudowany do końca. Krwawemu Feliksowi było to dokładnie obojętne.
Koła samochodu podskoczyły na leżącym na ziemi kawałku stalowej szyny.
– Dojechaliśmy na miejsce – poinformował szofer.
Jakub Wędrowycz pociągnął za klamkę i wysiadł z samochodu. Jego wodnistobłękitne oczka zlustrowały budynek oraz otaczające go rumowiska zardzewiałych stalowych elementów.
– Wot te na – powiedział sam do siebie.
Tu coś było. Nie zdążył się jednak skoncentrować, bo z budynku przez dziurę w ścianie wyszło trzech smutnych osobników.
– Jakub Wędrowycz, egzorcysta? – zagadnął ten najsmutniejszy.
– Zgadza się – potwierdził ochoczo.
Panowie okazali się być grubymi rybami. Jeden był wiceministrem budownictwa, drugi przedstawicielem burmistrza a trzeci konsultantem do spraw technicznych. Jakub uścisnął każdemu rękę.
– Dobra – powiedział spoglądając na swój unieruchomiony przez korozję radziecki zegarek. – W czym problem?
– Wezwaliśmy pana, panie Wędrowycz, ze względu na problemy inwestycyjne – powiedział przedstawiciel burmistrza.
– Znaczy chcecie ode mnie datek na budowę tego tu? – gestem wskazał wieżowiec. – To by cholernie drogo kosztowało, ja mam forsę na co najwyżej ćwiartkę tej chałupy.
Nie uwierzyli, ale nie miało to znaczenia.
– Pieniądze w tę budowę pompujemy już od wielu lat, ale jakoś nie rusza z miejsca – powiedział doradca. – Krążą paskudne pogłoski o klątwie…
– Tu stała wielka synagoga na Tłomackiem, zburzona podczas powstania w Getcie – uzupełnił Jakub. – Hitlerowcy chcieli tu coś budować, dlatego Żydzi postarali się trochę pomieszać im szyki. Miejsce jest obłożone wyjątkowo paskudną klątwą – cheremem. A ja zostałem tu wezwany, żeby ją zdjąć?
Kiwnęli jednocześnie głowami.
– Dobra, prowadźcie do piwnic.
Niebawem znaleźli się w paskudnym podziemnym pasażu. Po ścianach spływała woda. Było ciemnawo i lekko śmierdziało. Jakub przykląkł na betonie i przyłożył ucho do ziemi. Włosy stanęły mu dęba. Członkowie komisji wymienili uwagi. Jakub wstał i przyklepał włosy poślinioną dłonią.
– Nie da się nic zrobić – powiedział dobitnie.
– Zaraz, nie da się zdjąć klątwy? – zdenerwował się przedstawiciel burmistrza.
– Za mocna. Wygaśnie dopiero w siódmym pokoleniu.
– Ale tu nie ma pokoleń, to przecież budynek.
– Dopiero siódmy budynek tu postawiony ma szansę przetrwać – uściślił Jakub. – Jeśli nie macie innych życzeń, pożegnam was.
– Cholera – zdenerwował się konsultant. – Mówiłem, że to nic nie da.
– Zrealizujemy wariant drugi – odezwał się wiceminister. – Skoro ci Jugosłowianie chcą wziąć na siebie budowę to trzeba będzie do nich zadzwonić.