– Znaczy, bardzo im za skórę zalazł – mruknął. – Jakie straty?
– Josifowi poszalał na plantacji truskawek. Z ćwierć hektara wydeptał, ile zeżarł, trudno powiedzieć. Markowi rozpierniczył tartak. Przeszedł po suszącej się tarcicy, dwadzieścia metrów sześciennych dechy diabli wzięli. Na opał to się już tylko nadaje. Tomaszowi wlazł do stodoły. Zeżarł coś z pięć metrów kartofli, wysuszył zacier z beczki i rozwalił aparaturę. Pawłowi ze spichrza wyżarł ze trzy worki owsa, a potem jeszcze rozdeptał warchlaka… U mnie czochrał się o traktor. Będę musiał kupić nowy… O przewróconych płotach nie wspomnę… Zniszczenia tak czy siak wielkie.
Wędrowycz kiwnął ponuro głową. Strasznie mu się nie chciało wychodzić z knajpy.
– A u ciebie – dorzucił kozak – jabłonkę złamał i część śliwek poobrywał. Zielonych. Może mu zaszkodzą?
– Kudłacze mają odporność na różne takie – powiedział Jakub. – Pamiętam, jak kiedyś taki oskubał dwie grusze z owoców i popił surową wodą. Człowieka by zabiło, a on dwa dni potem raczył się jeszcze chmielem z plantacji i też nic. Żołądek jak koza. Nawet gazety z kiosku potrafi wyżreć, jak go głód przyciśnie. Więc chcecie, żebym go skasował?
– Tak. Miszczuk nawet wspominał, że ci pancerfausta użyczy.
– E… – machnął ręką egzorcysta. – Zrobię tradycyjnie. Dawno nie było okazji, to trzeba z honorem pójść. Tak jak za ojców to robiono. Dzidą i szabelką…
Semen skinął głową.
– Takaż i moja wiedza – powiedział. – I ludziska też tak myślą, dlatego wynajęli ciebie, bo Józwa chciał iść z pepeszą…
Ale mu nie dali.
– Znam tę jego pepeszę – uśmiechnął się Jakub. – Pamiętam, jak poszedł z nią na dzika. Ledwo go wtedy odratowali.
Wpakował cały talerz amunicji, a ani jeden pocisk nie trafił do celu… A ta druga sprawa?
– Facet do ciebie przyjechał. Z Warszawy.
Brwi Jakuba uniosły się w lekkim zaskoczeniu.
– A on niby kto? – zapytał. – Klient czy może pacjent?
– Ani to, ani to. Mówił, że dziennikarz czy jeszcze nie dziennikarz. Sam wiesz, że ja tego miejskiego akcentu nie trawię. Nie szło po prostu wyrozumieć.
– I co on? Poszedł w diabły?
– Nie. Najpierw robił zdjęcia we wsi, ale go pogonili, a teraz czeka na ganku, aż wrócisz.
– No cóż. W takim razie trzeba iść – mruknął Jakub, wstając zza stolika.
Dopił piwo i trzasnął kuflem o ścianę. Na szczęście.
– Barman! – zakrzyknął.
– Jestem ajentem – jęknął ajent zza lady. – Tyle razy cię, Jakub, prosiłem…
– Konia!
W pięć minut później osiodłana chabeta czekała przed lokalem. Wędrowycz zręcznie wskoczył na siodło i pokłusował w ciemność.
Klacz, uderzona w boki obcasami gumofilców, zręcznie przeskoczyła płot i opadła na podwórze. Jakub zeskoczył z siodła. Nieznajomy siedział na ganku. Drzemał wyraźnie. Staruszek uśmiechnął się lekko, wyciągnął zza paska odrapany rewolwer i strzelił dziennikarzowi nad uchem. Ten poderwał się, a widząc przed sobą uzbrojoną postać w czarnej esesmańskiej kurtce, przeżegnał się odruchowo.
– Hy, znaczy, religijny człowiek – mruknął Jakub.
Gość, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, wyciągnął dłoń na powitanie.
– Jestem Radosław Tomaszewski…
– A ja jestem Wędrowycz, Jakub Wędrowycz – oświadczył gospodarz z godnością.
Złapał gościa za rękę, uścisnął, a potem odwrócił ją grzbietem do dołu i popatrzył na linie.
– Hy. Ciekawe rzeczy tu napisane. Ale to i owo trzeba by poprawić – mruknął… – Najlepiej brzytwą albo kawałkiem szkła…
– Napisałem list, że przyjadę.
– A, list – mruknął egzorcysta. Z kieszeni wydobył strasznie pomiętą kopertę. Była jeszcze ciągle zaklejona. W cholewy buta wyciągnął bagnet i rozpruł ją artystycznie. Przez chwilę wpatrywał się w równe rządki liter.
– To znaczy twój list? – Pokazał papier przybyszowi.
– Nie, to z urzędu skarbowego. – Tomaszewski rzucił okiem na blankiet. – Tu piszą, że przyślą policję.
– A niech spróbują. – Egzorcysta rzucił papier na ziemię i jął przeszukiwać kieszenie. Niebawem znalazł kawałek następnego pisma.
– To chyba był twój – mruknął. – Dobry papier do skrętów. Cholera, chyba zapomniałem wcześniej przeczytać…
Najlepiej opowiedz własnymi słowami. I nie stójmy tak. – Nacisnął klamkę otwierając drzwi.
Z wnętrza domu powiało wonią dawno niepranych skarpetek, ogryzionych kości, rdzy oraz myszy. Jakub zapalił światło i myszy uciekły. Reszta została na miejscu, chociaż skarpetkom niewiele brakowało, by pobiec śladem gryzoni.
– To jaka gazeta cię nasłała? – zagadnął gospodarz.
– Tygodnik Obleśne Nowinki – odpowiedział natychmiast przybysz.
– Obleśne nowinki… – wycedził Jakub. – Hmmm. Dawno nie zrobiłem nic specjalnie obleśnego, ale jeśli przywiozłeś viagrę, to tu po sąsiedzku mieszkają takie młode dupcie…
– Mam coś bardziej ekologicznego. – Tomaszewski sięgnął do torby i wydobył butelkę z żółtawym płynem, w którym pływały drewniane szczapki.
– Bimber? – Wędrowycz ocenił zawartość okiem fachowca.
– Sam destylowałem – pochwalił się gość.
– De… co?
– Pędziłem. – Tomaszewski spopularyzował termin fachowy.
– Pędzi, znaczy, swój… – mruknął do siebie Jakub i popatrzył życzliwiej na gościa. Bez słowa postawił na stole dwie musztardówki i wziął butelkę od dziennikarza.
– Po co te patyki? – Popatrzył pod światło.
– To dębowe drewno, dodaje smaku – wyjaśnił Tomaszewski.
– Zobaczymy… – Jakub wprawnym cięciem bagnetu odrąbał szyjkę butelki razem z korkiem. Nalał.
– Za interes – wzniósł toast dziennikarz.
– Niech będzie interes. – Wędrowycz wypił i mlasnął. – Czysty ten bimber, prawie jak sklepowa wódka – stwierdził.
Tomaszewski spokojnie opróżnił swoją musztardówkę.
– Musi być czysty – odparł. – Destylowałem według matematycznego wzoru…
Jakub omal się nie zakrztusił.
– Mogę zapisać. – Dziennikarz nie zwrócił uwagi na gospodarza. Wyjął kartkę, długopis i zrobił sobie trochę miejsca, przegarnąwszy kości na środek stołu. Napisał: „C=- 0,0984T2+13,78T-389,7”.
– Co to takiego? – Wędrowycz z powagą podrapał się w głowę.
– Na podstawie tego wzoru, mierząc temperaturę pary zacieru na wejściu do chłodnicy, obliczamy moc skraplającego się w danej chwili destylatu w procentach masowych – wyjaśnił Radosław. – Potem trzeba to jeszcze uśrednić albo lepiej scałkować metodą trapezów i uzyskujemy moc gotowego bimbru. To równanie kwadratowe, zwane Parabolą Przewodasa, jest fragmentem krzywej równowagi fazowej dla układu alkohol-woda. Daje prawidłowe wyniki w zakresie temperatur 79-99 stopni Celsjusza.
Jakub namyślał się chwilę, po czym wreszcie zrozumiał.
– Nu, znaczy, z matematyki też można pędzić – stwierdził.
– Tylko z kamienia nie utoczysz… – odrzekł filozoficznie Radosław.
– Jak to nie?! – zaprotestował Jakub i wyciągnął litr karbidówki.
Tomaszewski obudził się w sianie.
Delikatnie mówiąc, czuł się sobie szalenie obcy i bardzo pragnął znaleźć się gdziekolwiek, byle z dala od własnej głowy. Albo lepiej, pozbyć się głowy… Odzyskawszy zdolność postrzegania rzeczywistości stwierdził, że jego kurtkę i spodnie pokrywa jasnobrązowa masa, która pachniała i smakowała jak musztarda. Chyba więc musiała być musztardą.
Była także w kieszeniach i w portfelu… Sam Radosław był w stodole Wędrowycza. Skojarzywszy ten fakt, dziennikarz wytoczył się na zewnątrz.