Выбрать главу

Jakub trzymał w ustach pęk gwoździ, a w ręku młotek. Mocował wyrwane z zawiasami drzwi z powrotem do futryny.

– Czy to przypadkiem nie ja?… – Gość mozolnie poszukiwał wspomnień. – Przepraszam…

– Yyc…ę nie…ało – odparł Wędrowycz z ustami pełnymi gwoździ.

– Już myślałem, że mnie przepijesz – powiedział Jakub z uznaniem, gdy kwadrans później siedli do śniadania.

Tomaszewski patrzył martwym wzrokiem na chleb i boczek. – Nu ty naraz zawołałeś, że teraz pokażesz mi, jak pije pismak z brukowca, ale zamiast pokazać rozsmarowałeś na kocu słoik musztardy, potem się w ten koc zawinąłeś i wybiegłeś na podwórko nie otwierając drzwi…

Radosław z wysiłkiem pokiwał głową i nic nie powiedział.

– Rozumiem… – Wędrowycz popatrzył na niego krytycznym wzrokiem. – Trzeba klina… – Wyjął drugą butelkę karbidówki.

Tomaszewski wykonał gest, jakby chciał uciec, tym razem przez ścianę.

– Tylko spokojnie – mówił Jakub, zbliżając się z pełną musztardówką do przywartego do ściany pacjenta. – Albo się porzygasz, albo ci się rozjaśni we łbie, tak czy owak będzie lepiej…

Trafiło się to pierwsze. Pobladły dziennikarz zatykając dłonią usta wypadł na podwórko i zawisł na płocie. Tym razem przezorny Wędrowycz drzwi pozostawił otwarte.

Do miotanego nadciągającymi torsjami Tomaszewskiego zbiegło się stadko kur. Stanęły i patrzyły wyczekująco. Gdy chlusnął paw, rzuciły się wydziobywać resztki jedzenia. Przede wszystkim z towarzyszki, która podeszła zbyt blisko.

– Nigdy więcej potrawki z kury… – mruknął do siebie Radosław odzyskując humor.

– No, tośmy jednego demona wypędzili – skwitował egzorcysta na widok gościa wchodzącego do izby w znacznie lepszym stanie. Jeśli pominąć musztardę. – Możemy zaczynać od nowa…

– Nie, dziękuję, ja poproszę zsiadłego mleka.

– Mleka? – zafrasował się Wędrowycz. – Muszę poprosić sąsiadów… hm… co oni sobie o mnie pomyślą? Nu trudno, gość w dom… – Wstał i wyszedł.

Tomaszewski zabrał się za czyszczenie kurtki.

Jakub zapakował do torby osikowy kołek i młotek. Podostrzył bagnet na szlifierce.

– Tym razem go załatwię – mruknął cicho i mściwie.

– Kogo chcesz załatwić? – zapytał Tomaszewski.

Egzorcysta uśmiechnął się.

– Wisielca. Wolisz oglądać egzorcyzmy czy polowanie na kudłacza?

– Opis egzorcyzmów wydrukują mi na pewno, polowania nie jestem pewien – wyjaśnił Radosław. – W każdym razie wysłali mnie tu, bym zrobił reportaż z wiejskich egzorcyzmów.

Jakub zaszedł do szopy i wyciągnął parę czarnych oficerek trochę ponadgryzanych przez myszy.

– Trza lepsze buty założyć – oznajmił. Ściągnął gumofilce i odkleił od nóg onuce. Spod warstwy szarej szmaty błysnęły ogniście zielone, pocerowane skarpetki.

Tomaszewski uniósł brwi.

– Intensywny kolorek – zauważył.

– Hy. A ty wiesz właściwie co to za skarpetki? – W głosie Jakuba zabrzmiała duma. – Histeryczne! Mój tatko pracował w hotelu w Chełmie, jak zatrzymał się tam doktor Lasker.

– Ten słynny szachista?

– Właśnie. I widzisz, z podłogi gwóźdź sterczał, więc doktor depnął i rozwalił sobie nogę razem ze skarpetką. Potem rozerwaną i tę drugą, całą parę znaczy, bach do kosza na śmieci. A mój tatko wyciągnął. Szachiści chcieli od niego odkupić, ale on się zaparł, że nie. Zapiszę je w testamencie mojemu wnusiowi…

– Dużo z nich do tego czasu nie zostanie. – Tomaszewski przesiadł się, by być po zawietrznej.

– Nu, nieważne… – Egzorcysta zaczął wciągać but.

– A te buty też takie słynne? – zaciekawił się gość.

– Buty? Nie wiem. Może i tak, bo właściciel pisał się von coś tam…

– Skąd je masz?

– Zabrałem jednemu esesmańcowi, psia jego mać! Małą miał nogę, musiałem przez trzy miesiące lać do środka denaturat, zanim się dopasowały do mojej.

– Zabrałeś esesmanowi buty? I nie protestował?

– A czym miał protestować, jak mu najpierw upitoliłem głowę szablą? – W szlufki spodni Wędrowycz wsunął nowy, izolowany kabel i zakręcił go przy rozporku w fantazyjny węzeł. – Jak jesteś gotów, to możemy ruszać.

– No to w drogę. – Tomaszewski poderwał się raźno, poprawiając aparat fotograficzny.

Przeszli przez wieś, potem wdrapali się na wzgórze. Tu pod lasem rosło rozległe kartoflisko. Znaczy, już nie rosło. W ziemi widać było głębokie wyrwy, stratowane kartoflane łęty poniewierały się wokoło. Gdzieniegdzie błyszczał bielą nadgryziony kartofel.

– Co tu się działo? Dziki weszły w szkodę?

– Nie dziki, tylko kudłacz – powiedział Jakub ponuro i splunął. – Wiele razy mówiliśmy tym z Dębinki, żeby ich lepiej pilnowali, ale gdzie tam. Śmieją się w żywe oczy, pokraki. Nu i chyba trzeba będzie kudłacza im skasować…

– Co to ten kudłacz? Niedźwiedź?

– Szkoda gadać. Póki nie zobaczysz, nie uwierzysz.

– Dokąd idziemy?

– Ano, po drodze do Dębinki jest wąwóz… nazywa się Szubienica. – Jakub skręcił zręcznie skręta z machorki i zaciągnął się aromatycznym dymem.

– Szubienica? Ciekawa nazwa.

– Ano, ciekawa i w pewnym sensie pamiątkowa – powiedział egzorcysta spluwając kawałkiem papieru pakowego, który wraz z cugiem dostał mu się do ust. – Koło Wojsławic są dwie takie, ale to po Żydach, co ich tam wieszali, a tu była grubsza spawa.

– Jak gruba?

– Ano, przyjechał taki durny inkwizytor żeby ochrzcić Dębinkę. No i umyślił sobie, że najpierw musi powiesić kapłana.

I dureń go powiesił, choć moi przodkowie postulowali na stosie spalić, a popiół osikowym kołeczkiem… Nie posłuchał.

A teraz kapłan łazi nawet w biały dzień.

Tomaszewski pokręcił głową.

– Znaczy straszy?

– Ano, można tak powiedzieć. – Jakub znowu splunął. – Ludziska u nas mądre, wiedzieli, że kapłana trzeba zneutralizować, ale inkwizytor uparł się, żeby go powiesić, bo to niby większa hańba. No i miał za swoje. Coś mu krew wypiło drugiej nocy. No, ale potem Dębinkę faktycznie ochrzczono. Więc tak jakby na jego wyszło…

– Zaraz, zaraz. Kiedy to było?

– Co było? – nie zrozumiał Jakub.

– No, ten chrzest w Dębince?

– Gdzieś za Sobieskiego. Nasi pogonili pogan pod Wiedniem i lud tutejszy też chciał z pogaństwem powalczyć, no to poszli do Dębinki – wyjaśnił. – Żeby Sobieski baty zebrał, to do tej pory nic by pewnie z tego nie było. A tak świadomość religijna się rozbudziła i katastrofa.

– A ten kapłan?

– Co kapłan?

– Co to była za religia?

Wędrowycz odrzucił peta.

– No, taka tam, pogańska – cierpliwie tłumaczył. – Mieli taki, znaczy kamienny słup z czterema gębami, po jednej z każdej strony, i przed nim ognie palili i dzieciaki zarzynali. Tak przynajmniej ludziska mówili – mruknął.

– Czyli tu jeszcze w końcu siedemnastego wieku byli prawdziwi poganie? – zapytał Tomaszewski po namyśle. – Jakim cudem się uchowali?

– A po lasach pewnie – wyjaśnił Wędrowycz. – Nu, nie miel ozorem. Niedługo będziemy na miejscu.

– Czekaj, bo potrzebuję do artykułu informacji… A ten wąwóz… Szubienica…

– To najkrótsza droga do Dębinki – powiedział Jakub niechętnie. – Bo można jeszcze od drugiej strony, groblą przez bagna. Tylko tam niebezpiecznie, bo szosa wąska. Jak wpadł kiedyś radiowóz, to go dopiero po pięciu latach ci ze wsi wyciągnęli.

– Kiedy straszy w wąwozie?

Egzorcysta westchnął.

– W wąwozie straszy zawsze o zmroku i w południe. Po zmroku to normalnie, duchy zawsze rozrabiają od zachodu słońca aż do wschodu, choć niektórzy twierdzą, że jak kur zapieje, to już nie. Kiedyś sam w to wierzyłem i mało się nie przejechałem. At, nieważne.