– A jak ten duch wygląda?
– A tego właśnie nie wiadomo. Opowiadali jeszcze przed wojną. Jechał kupiec z Dębinki, było południe, wjechał do wąwozu od tamtej strony, a z tej wybiegł tylko koń z wozem. Koń zupełnie zwariował. Bał się wszystkiego. Słońca, wiatru, wystarczył szelest, a ten kładł się na ziemi. No to go w końcu dobili, bo nie mogli patrzeć, jak się chudoba stracha.
– A co z kupcem?
– Ano przepadł bez śladu. Przeczesali nasi wąwóz, żadnego znaku, nic. Pogadali z tymi z Dębinki, ale oni mówili, że pojechał. Pewnie tym razem mówili prawdę, bo na wozie został towar i pieniądze, a oni by tego tak nie zostawili.
– Taka złodziejska wiocha? – zagadnął Tomaszewski.
– Jeszcze jak. – Jakub znowu splunął. – Potem był przypadek zaraz po wojnie. Dwaj aktywiści partyjni poszli nawracać małpy na komunizm.
– Jakie znowu małpy?
– A bo my tak przez złośliwość nazywamy tych z Dębinki – wyjaśnił egzorcysta. – No więc mieli pecha, poprzez wąwóz szli znowu w południe. Co tam zobaczyli, nie wiadomo. Jednego znaleźliśmy przed wieczorem, nie żył już. Lekarz mówił, że to serce, znaczy, zawał go powalił na miejscu. A drugi się znalazł na trzeci dzień. Siedział nad rzeką, w oczach pustka, siwy jak gołąbek i miał przewieszoną przez plecy pepeszę. Talerz pusty, znaczy, wywalił w coś całą serię, ale to nie pomogło. Zabrali go do Chełma, do szpitala dla wariatów, po kilku latach doszedł do siebie i napisał raport dla partii. Sugerował, żeby wieś i wąwóz zlikwidować bombą atomową. Nu, to potem znowu go do wariatów wsadzili. Potem wypuścili. Przyjechał tu i poszedł do Dębinki, przez las, naokoło. I nikt go więcej nie widział. Ci z Dębinki twierdzili, że nie doszedł, ale czy to prawda? Musi go zabili…
– A nie próbował nikt sprawdzić, co się tam dzieje?
– Ano, durnie tacy też byli. Tam w południe raczej wjechać się nie da, bo konie płoszy zaraz koło wejścia, ale jeden próbował traktorem. Znaczy, wrzucił dwójkę do jazdy terenowej, zablokował kierownicę i pedał od gazu, i pojechał.
To w wąwozie nie chciało go widać zabić, bo on po babce był z Dębinki ponoć, faktycznie morda trochę nie nasza.
Więc na początku zgasł mu silnik. Ale on się uparł. Następnego dnia silnik naprawił i pojechał. Gumę złapał. Dopiero na trzeci dzień wjechał do środka. No i nawet wyjechał po drugiej stronie. Tylko że dziwnie wyjechał. Traktor był okopcony, jakby przez ogień, a zegarek na ręce pokazywał, że on tam sześć godzin spędził, a nie dwadzieścia minut.
– Hmm. I co ciekawego opowiedział? – zainteresował się Tomaszewski.
– Nic nie powiedział, bo mu coś głowę urwało. I bebechy trochę bokiem wyciekły przez tę dziurę.
– Dziurę?
– No, pod żebrami miał taką ranę, jakby go koparka zaczepiła, ale to raczej nie była koparka, boby go z siodełka zrzuciło.
– Hmm. A ty, taki wybitny egzorcysta, nie próbowałeś przewąchać, co się tam dzieje?
– A co tu do wąchania? Kapłana powiesili, to on się teraz mści. Tych z Dębinki nie rusza, ale obcych kasuje jak leci.
Musi dusza spokoju nie może zaznać. Ale my ją uspokoimy… – uśmiechnął się ponuro Jakub, macając przez płótno torby solidny osikowy kół.
– Daleko ten wąwóz?
Jakub zamiast odpowiedzieć pokazał. Stali u wejścia do potężnej debry, wymytej przez wodę w lessowych wzgórzach.
Na szczycie urwiska rósł gęsty, mroczny las. Przez wąwóz biegła droga miejscami utwardzana żużlem.
– No to co, idziesz pisać artykuł czy zawracamy? – zagadnął Jakub. – Jeszcze się możemy wycofać.
– Chodźmy – zdecydował się Tomaszewski.
Odważnie wkroczyli pomiędzy lessowe ściany. Na dnie było zupełnie cicho. Powietrza nie poruszał najlżejszy nawet wietrzyk. Ptaki umilkły.
– Wkrótce południe – powiedział Jakub. Z torby wyjął kuszę i naciągnął ją korbą.
– Ładna – zauważył Radosław. – Skąd ją wytrzasnąłeś?
– A kupiłem kiedyś od takich łebków, co się bawili w rycerzy. Sukinsyny dużo chcieli, ale dobra jest. – Egzorcysta położył na prowadnicy zastrugany osikowy kołek, a palce wygodnie oparł na spuście. – To tylko na wszelki wypadek. – Jego twarz przyozdobił szeroki, szczery słowiański uśmiech.
Nie uszli kilkudziesięciu kroków, gdy nieoczekiwanie obok drogi na żółtej powierzchni dna wąwozu zarysowała się rozległa rdzawa plama.
– Hmm – mruknął Jakub – co też to mogło być?
Przez chwilę kopał butem. Spod ziemi zaczęło wyłaniać się więcej szczegółów.
– Motocykl – zauważył Tomaszewki.
Wędrowycz kiwnął głową potwierdzając jego diagnozę.
– Czyli gdzieś tu musi być też motocyklista – powiedział.
Rzeczywiście, parę kroków dalej z ziemi sterczał kawałek skórzanej kurtki. Jakub wydobył z torby saperkę i zaczął kopać. Pod kurtką był motocyklista, a raczej to, co z niego zostało. A zostało niewiele. Dziennikarz pochylił się nad kupką kości. Jako pierwszą wygrzebał pomiętą i zrudziałą legitymację prasową. Na okładce całkiem wyraźnie można było odczytać wytłoczony srebrnymi literami napis: Obleśne Nowinki.
– To mój poprzednik zwolnił etat… – stwierdził popadając w zadumę. – Ciekawe, co też mu zaszkodziło?…
– Może nasz bimber? – rzucił od niechcenia Jakub.
– W czaszce jest dziura… – Tomaszewski uważnie oglądał szczątki. – To nie mógł być tutejszy bimber, chociaż, faktycznie, mocno łupie w czerep. Tu w robocie było narzędzie tępokrawędziaste, na przykład młot lub obuch siekiery, no, może dłuto… Czyżby ktoś chciał się dostać do mózgu?…
Ujął w dłoń kawałek kości udowej.
– Ta z kolei została rozłupana wzdłuż jakby dla szpiku… Wygląda na kanibalizm, ale na naszych ziemiach uprawiała go po raz ostatni kultura przeworska, gdzieś w drugim wieku naszej ery… – Dziennikarz sięgnął po aparat fotograficzny.
– Tylko że wtedy ludzie nie jeździli na motorach. – Jakub kopnął pogięte blachy wraku.
– Uśmiech, proszę… – Tomaszewski przesunął czaszkę tak, by żuchwa była bardziej na bakier.
Koło silnika błysnęło coś. Radosław schylił się szybko.
– Tylczak! – zawołał zachwycony. – Jaki piękny okaz.
– Coś ty tam znalazł? – Oczy Wędrowycza zabłysły chciwością.
– Kamienny grot od włóczni, chyba kultura oryniacka… Idealnie zachowany… Każde muzeum chętnie wzbogaci swoje zbiory. Na naszych ziemiach jak do tej pory znaleziono tylko kilka sztuk. Wiem, bo w zeszłym roku pracowałem jako kopacz na wykopaliskach. Douczyłem się przy okazji.
– To jakie to jest stare? – zagadnął Wędrowycz.
– Paleolit.
– A na nasze?
– Ma gdzieś sześćdziesiąt, no, może czterdzieści tysięcy lat.
Egzorcysta pokiwał głową.
– Nasi to zrobili?
– Niezupełnie, neandertalczycy.
– Ruszajmy dalej – ponaglił go egzorcysta. – Zbliża się południe…
Powędrowali dnem wąwozu. Jakub pilnie rozglądał się wokoło.
– Czego szukamy?
– Niedużego ceglanego fundamentu, który był kiedyś podstawą szubienicy – wyjaśnił Jakub. – Pewnie zostało z niego tylko parę cegieł… Ale znaleźć musimy.
W tym momencie Radosław pochylił się ponownie.
– I co tym razem? Eee, znowu kamień…
– Tłuk krzemienny, tak zwany pięściak. Bardzo masywny, też prawdopodobnie kultura oryniacka.
Jakub obejrzał znalezisko.
– Phi – mruknął pogardliwie. – Wywal w cholerę. Jak byś chciał, to ładniejszych nazbieramy.
– Macie tu tego więcej?
– W Dębince na kopy się tego wala. Nu, my tu nie na badania archeologiczne przyszliśmy, tylko chciałeś mieć artykuł o egzorcyzmach.