– Wszystko mnie interesuje – mruknął Tomaszewski. – Charakter już taki, a i nie codziennie znajduje się tak cenne okazy…
– Znaczy ty z tych, co to ciągle z nosem w książkach siedzą? A nie szkodzi to aby na rozum?
– Wiedza jak spirytus, tylko tęgiej głowie służy…
Ruszyli naprzód. Jakub omiatał wzrokiem ściany wąwozu, a kusza dzierżona twardą spracowaną ręką obracała się za jego spojrzeniem.
– Kawałek cegły – zameldował jego towarzysz, który w poszukiwaniu kolejnych zabytków wciąż badał ziemię.
Wędrowycz z rezygnacją wzniósł oczy ku niebu.
– Chyba dość stara, bo są na niej takie rowki jak od palców. Chyba była ręcznie wygładzana. Ostatnie takie robiono u nas w czasie baroku, czyli za Sobieskiego.
Kawałków cegły pojawiało się stopniowo coraz więcej, aż wreszcie wśród leśnej ściółki zarysował się spory prostokąt.
– Mamy fundament – powiedział Wędrowycz. – To ani chybi domek kata, a szubienica pewnie była tam. – Wskazał gestem kilka cegieł tworzących coś w rodzaju kominka.
Pośrodku, w otworze tkwiły jeszcze resztki przegniłego drewna.
– Co teraz chcesz zrobić? – zapytał Tomaszewski.
– Ano, trzeba ustalić, gdzie tego bydlaka pogrzebano. Pewnie na zachód od szubienicy. – Wędrowycz wbił saperkę w pylisty lessowy grunt.
– Tu nie ma i tu też nie – mruczał coraz bardziej zdenerwowany, kopiąc fantazyjnie pozawijaną transzeję.
Dziennikarz siadł wygodnie na fundamencie i zaczął rozglądać się po okolicy. Wszędzie było spokojnie. Ani śladu duchów albo upiorów.
– Nie śpij, bo ci głowę upitolą – poradził mu Wędrowycz. – Która godzina?
– Jedenasta trzydzieści. Sądzisz, że duchy znają się na zegarkach? Dlaczego miałyby grasować akurat punkt dwunasta?
– Lepiej dla nas, żeby się znały…
– Może reagują na hejnał mariacki? – Tomaszewski dostrzegł dziwną sylwetkę siedzącą na drzewie po drugiej stronie wąwozu.
– Zobacz, małpa – zwrócił uwagę Jakuba. – Spora jakaś. Goryl czy co? Czyżby z cyrku uciekła? Może wyznaczono nagrodę…
Egzorcysta uniósł głowę i przez chwilę wpatrywał się w tajemnicze zjawisko.
– A, to – mruknął. – Eee, nic takiego. Człowiek, można powiedzieć.
– Gdzie tam człowiek, popatrz no, jak siedzi…
– Nie mędrkuj, tylko trochę pokop, podobno i na tym się znasz. – Wcisnął dziennikarzowi saperkę. – Ja będę pilnował.
Stary już jestem, kręgosłup boli…
Tomaszewski zabrał się do roboty, a jego towarzysz usiadł ciężko na murku i pociągnął niewielki łyk z bidonu, który miał za pazuchą. Kuszę na wszelki wypadek położył obok siebie, żeby mieć ją na podorędziu.
Radosław podniósł się i otarł pot z czoła.
– Nadal nic – powiedział. – O, więcej małp…
Na drzewach widać było już co najmniej pięć sylwetek.
– Która godzina?
– Za dziesięć dwunasta.
– Dobra. Chyba pora się zbierać. Wrócimy po południu i jeszcze popracujemy…
– Dziwne te małpy, bez ogonów…
– To nie są małpy – powiedział Jakub ponuro.
– Przecież ludzie nie chodzą po drzewach.
– To miejscowe łepki nam się przyglądają – wyjaśnił egzorcysta. – Nie widzieli jeszcze archeologów przy pracy, to ciekawość ich bierze.
– A czemu wyglądają tak pokracznie?
– Bo pod kurtki nawpychali kradzionych jabłek. Wracamy. Bierz jeszcze kuszę, ja dość się nadźwigałem.
– I nogi mają jakieś krzywe… – Dziennikarz ujął broń.
– To od alkoholizmu rodziców i braku substancji azotowych w glebie. W drogę!
Tomaszewski popatrzył dziwnie na towarzysza i bez słowa wsunął saperkę za pas. Skierowali się w stronę Starego Majdanu. W tym momencie zza zakrętu wyłoniła się kilkunastoosobowa grupa pokracznych indywiduów, odcinając im powrotną drogę. Wszyscy mężczyźni mieli przypłaszczone dziurki od nosa, cofnięte brody, mocno zarysowane wały nadoczodołowe i bardzo niskie czółka. Szli powoli na pałąkowatych nogach, przygarbieni. W potężnych owłosionych łapach trzymali kije bejsbolowe, pręty zbrojeniowe, gazrurki, widły, a najstarszy, całkiem posiwiały, dzierżył krzepko włócznię z kamiennym ostrzem.
Jakub szarpnął Tomaszewskiego za ramię, wyrywając go z poznawczego transu.
– Chodu!
Rzucili się do ucieczki przez wąwóz w stronę Dębinki. Pogoń, początkowo depcząca im po piętach, szybko została z tyłu.
– Kiepsko biegają na tych krzywych girach! – wysapał Jakub. – Na dłuższy dystans można sobie poradzić.
– Kurcze! – zawołał rozentuzjazmowany Radosław.
– Pewnie, że pokurcze – zgodził się Wędrowycz.
– Przecież to rasowi neandertalczycy! Jak z obrazka…
– Gdzie tam. – Jakub machnął ręką. – To od Czarnobyla się porobiło.
– Kamienne ostrza kultury oryniackiej też od Czarnobyla? O, w mordę!
– Upiór nie zaczekał na hejnał – stwierdził ponuro egzorcysta.
W poprzek drogi, pomiędzy ścianami wąwozu powietrze zafalowało jak od wielkiego gorąca. Droga przestała być widoczna, pociemniało. W drgającej tafli zamajaczył cień, raczej sylwetka…
– To jakby brama między światami… – stwierdził Tomaszewski. – Kto tam…
– Kuszę! – syknął Wędrowycz. – Wyłazi…
Dziennikarz nie zdążył oddać broni. Obłok mroku pomknął ku nim z niesamowitą szybkością.
– Strzelaj ty! – wrzasnął Jakub.
Tomaszewski, składając się do strzału, potknął się o koleinę i w chwili gdy naciskał spust, kuszą chybotnęło ku dołowi.
Warknęła cięciwa i osikowy kołek poleciał w ciemność. Zabrzmiało przeraźliwe, upiorne wycie, od którego mógłby zmącić się rozum, gdyby nie pobrzmiewająca w skowycie nuta boleści. Falujące powietrze razem z postacią z mroku zwinęło się momentalnie w okrągły wir, ten skurczył się w punkt i zniknął. Znów było widać las i drogę przez wąwóz.
– Nu, więcej szczęścia niż rozumu – pokiwał głową zdegustowany egozorcysta. – Dobrze, że kołek urokiem obłożyłem, boby poleciał Panu Bogu w okno.
– Przecież trafiłem i za…zabiłem. – Radosław dopiero teraz zaczął szczękać zębami ze strachu. – Zabił-łem dddemona!
– Ech ty, nie zabiłeś.
– Przecież trafiłem.
– Ale nie w głowę ani nie w serce.
– A gdzie? W brzuch?
– Jeszcze niżej. Strzał poniżej pasa, można by rzec…
– Osikowy kołek w… – Tomaszewski odruchowo pomasował własne krocze. – O rany! I co teraz…
– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Wędrowycz. – O czymś takim nawet najstarsi egzorcyści nie słyszeli. Musi go jednak osłabiło, bo zniknął… Nu i dobrze.
Na drodze pojawiła się ścigająca ich banda.
– Potem będziemy myśleć. Chodu!
Znów zostali prześladowców daleko w tyle. Potem zaszyli się w krzakach koło wylotu wąwozu i nasłuchiwali.
– To neandertalczycy! – oznajmił stanowczo Tomaszewski.
– Dobra – mruknął Jakub. – Powiem prawdę. To brakujące ogniwo. No i się odnalazło. Mało tego, właśnie szuka nas…
– Zawsze sądziłem, że to my mamy szukać brakującego ogniwa…
– Tak to już w życiu bywa – uśmiechnął się egzorcysta. – Nie koń do woza, to wóz do konia…
Krzewy zadrżały smagnięte dzikim skowytem. Znowu rzucili się do ucieczki. Po kilku minutach zatrzymali się na szczycie wzgórza. Z krzaków u podnóża zaczęli wyłazić neandertalczycy. W powietrzu świsnęła włócznia i upadła u stóp Tomaszewskiego. Podniósł ją do oczu i zdumiony wpatrzył się w ostrze.
– No i co tym razem? – zagadnął egzorcysta złośliwie.