– Są.
– Dobra nasza! – Dziennikarz zatarł ręce. – Potrzebny będzie witraż, miedziane wieko od trumny i małe ognisko! Masz nożyce do metalu?
– Mam. – Egzorcysta sięgnął do torby.
– To do roboty!
Pracowali bez wytchnienia przez popołudnie i całą noc. Przygotowania zakończyli po świcie, tuż przed wschodem słońca. W porę, bo oblegający zaczynali się już zwoływać do szturmu.
– Silniki bocznikowe prądu stałego wycofano w użycia, bo miały jedną paskudną wadę – tłumaczył Tomaszewski. – Rozbiegały się.
– Jak króliki?
– Jeśli przypadkiem przerwano uzwojenie stojana, prędkość obrotowa zaczynała wzrastać teoretycznie do nieskończoności. Praktycznie siły odśrodkowe rozrywały silnik, zanim do tego dochodziło.
– Wybuchały, znaczy, same z siebie? – sprecyzował Jakub.
– No właśnie, i na tym polega nasza niespodzianka…
Kończyli już wiązać łańcuchami brony, pługi i zardzewiałe kosy, którymi obłożyli przygotowany do rozruchu silnik.
Wędrowycz wetknął w to wszystko jeszcze kilkanaście zebranych po kątach podków.
– Na szczęście – powiedział krzywiąc się paskudnie. – Tylko jak my wyjdziemy z tego cało?
– Nic nam się nie stanie, jeżeli będziemy stać dokładnie za silnikiem. Siły odśrodkowe rozrzucą całe żelastwo na boki.
– Dobra, podłączaj te swoje kanapki! – Jakub pokazał na prostownik zrobiony z wyżarzonych w ogniu miedzianych płytek, poprzekładanych plasterkami ołowiu ze stopionych witraży. – Tamci zaraz zaczną!
– Uwaga, na drutach nie ma izolacji! Wsadziłeś gwoździe zamiast bezpieczników?
– Rób swoje! – Jakub odryglował drzwi.
Tomaszewski zetknął druty, które trzymał przez szmaty. Sypnęły skry, a nieoliwiony od co najmniej pół wieku silnik zaskrzypiał przeraźliwie, zadymił i zaczął się kręcić. Wędrowycz szeroko otworzył wrota.
– Hej, małpy, technika do was przybywa! – przekrzyczał jazgot silnika i pomógł Tomaszewskiemu wytoczyć na zewnątrz piszczącą i dygoczącą machinę.
Postawili silnik o pięć kroków za progiem, bo dalej nie starczyło improwizowanych kabli.
– Do tyłu! – syknął Radosław.
Stanęli dokładnie za silnikiem, który chwilowo osłaniał ich przed ewentualnymi pociskami. Gromada neandertalczyków stłoczyła się półkolem przed wejściem do kaplicy. Wyraźnie wahali się zbliżyć do jęczącej kupy żelastwa.
– Muszą podejść bliżej – mruknął Tomaszewski.
– Małpy! Tchórzliwe małpy! – wrzasnął Jakub ile tchu w płucach. – Zaraz wszystkie uciekniecie!
Horda neandertali z rykiem runęła do kaplicy. Radosław rozłączył dwa z czterech przewodów połączonych z silnikiem.
Dokuczliwy pisk pracującej maszyny przeszedł w narastający, rozsadzający uszy, wręcz urywający głowy piekielny wizg. Zakołysała się ziemia, a doprowadzające prąd druty w okamgnieniu rozpaliły do czerwoności. Silnik zaryczał jak startujący odrzutowiec, podskoczył w górę i zamienił się w kulę skłębionych błyskawic, płomieni i iskier. Huk pękającego metalu zlał się w jedno z chrzęstem rozcinanego mięsa i wyciem neandertalczyków.
– Wiejemy!!! – Wędrowycz z rewolwerem w ręku skoczył w środek jatki.
Za nim ruszył Tomaszewski z saperką. Z tyłu, z prostownika zbudowanego własnym przemysłem trysnął fontanną stopiony ołów. Huknął strzał z rewolweru. Neandertalczyk z odrąbanymi obiema nogami i bez jednej ręki, ocalałą dłonią chwycił za kostkę biegnącego dziennikarza. Radosław uwolnił się, tnąc go saperką w kark. Wędrowyczowi nogi zaplątały się w wyprutych jelitach i stracił równowagę. Byłby zginął, ale małpowatemu, który szykował się do zadania ciosu bejsbolem, wskutek zbyt gwałtownego ruchu wypadł mózg z rozłupanej głowy. Rozchlapując krew i inne płyny ustrojowe, obaj przyjaciele wydostali się z drgającej masy ciał i dopadli samochodu. Kluczyki istotnie były w stacyjce.
Tomaszewski zapalił silnik, a Jakub strzałami z rewolweru pozbył się kilku natarczywych niedobitków. Ruszyli. Z nieba dopiero teraz zaczęły spadać podkowy.
Samochód niemiłosiernie podskakiwał na wertepach. Wkrótce dotarli do wylotu wąwozu.
– Popatrz do tyłu, bo nie ma lusterka – mruknął Radosław. – Nie gonią nas?
– Najpierw musieliby poprzyszywać sobie nogi.
– Ci, co przeżyli, chyba nie dadzą rady przejeść reszty…
– Zrobią weki.
Tuż koło szubienicy droga biegła pod konarami rozłożystego dębu. Tomaszewski dodał lekko gazu. W tym momencie coś łupnęło w dach.
– O cholera! – zaklął.
Przerdzewiały sufit napiął się i nieoczekiwanie rozdarł z chrzęstem. Do środka pakowała się łapa uzbrojona w pięściak.
Wędrowycz uniósł rewolwer i pociągnął za spust. Rozległ się skowyt i łapa zniknęła. Samochód podskoczył na kolejnym wyboju.
– Małpa z wozu, koniom lżej – powiedział egzorcysta wesoło. Przemknęli przez feralny wąwóz. Na skraju lasu porzucili auto i pieszo dotarli do domu Jakuba. Tomaszewski popatrzył na zegarek. Szósta rano. Pora spać…
Wieczorem na podwórzu Wędrowycza zebrał się spory tłum.
– A co to za zbiegowisko? – zdziwił się gospodarz wychodząc z chałupy. – Czego, ludziska, chcecie?
Przed gromadę wyszedł sołtys.
– Jakub, myśmy zebrali pieniądze na kudłacza.
– A, faktycznie – mruknął. – Semen wspominał.
– Chłopaki z pochodniami już czekają. Urządzimy nagonkę. Jak za dawnych czasów. Drewno na opał, pręty na rożen, zioła, chleb i kartofle już naszykowane. Parę flaszek też się znajdzie…
Jakub uśmiechnął się do swoich wspomnień…
– Balanga – mruknął.
– Tak. Jak w osiemdziesiątym pierwszym. Pamiętasz, jak gliniarze piekli…co… na koksowniku? Poświętujemy sobie tej nocy.
– Gdzie jest? – Jakub przeszedł do konkretów.
– Po południu buszował u mnie w malinach – powiedział ponuro ktoś ukryty w tłumie.
– A teraz dobiera się do mojego silosa z rzepakiem – uzupełnił równie ponuro ktoś inny.
– Pożycz tego tylczaka – zagadnął Jakub Tomaszewskiego.
Dziennikarz wyjął z torby grot od włóczni.
– Semen! – zawołał kłusownik.
– Tu jestem. – Stary kozak przepchał się przez tłum.
– Skocz do swojego tartaku po piły. Weź ze dwie łańcuchowe, to szybciej pójdzie.
– Już naszykowane. Czekaliśmy tylko na ciebie… Żeby nie zaczynać roboty bez fachowca.
– Masz jakiś mocny flesz? – zapytał Wędrowycz Radosława.
Ten kiwnął głową.
– To zabierz ze sobą. Dzieciakom fotek na pamiątkę narobisz, to kupę forsy pałuczysz.
Jakub wyniósł z szopy długie drzewce i drutem przymocował do niego znalezione w wąwozie krzemienne ostrze.
Potem przypasał szablę.
– Naprzód! – zakrzyknął.
Ruszyli przez wieś.
– Nagonka, zapalić pochodnie. Pięćdziesięciu dołem, a reszta niech go otoczy z drugiej strony. Kombajnista!
– Jestem!
– Leć po maszynę. Jak by chciał przedrzeć się w stronę lasu, wąwozem, to postraszysz go kombajnem.
– Tak jest!
– To wy na dziki chodzicie taką bandą? – zdumiał się Tomaszewski.
– Jakie dziki? – nie zrozumiał Jakub.
– No, tego kudłacza… Chyba, że to niedźwiedź?
Egzorcysta parsknął śmiechem.
– Dziki? Cholera, też masz pomysły… O, jest kudłacz!
Wielki kudłaty mamut właśnie poradził sobie z pokrywą silosu i zanurzył trąbę w rzepaku.
– Cofnij się i rób zdjęcia! Chcę być w gazecie – przykazał surowo kłusownik.
Pomiędzy chałupami pojawiła się nagonka z pochodniami.
– Oj, będą trupy – mruknął Tomaszewski.
– No, czasem się zdarza – westchnął Jakub. – Choć kudłacze zazwyczaj boją się ognia… Chyba, że trafi się jakiś naprawdę złośliwy.