Prąd z sieci, instalacja rentgenowska jest w sąsiednim laboratorium”. Alik uśmiechał się tajemniczo i ekranował przewody. Figury na ekranie zmieniały się, ale w dalszym ciągu były tak samo dziwne. — „Żle zaekranowałeś. Zamknij pokrywę aparatu”. Zamykał, ale sytuacja wcale się nie poprawiała — „trzeba uziemić korpus”. Uziemiał, ale robiło się jeszcze gorzej. Nikomu nie przydarzało się to, co Alikowi. Zamiast wyznaczyć charakterystykę generatora, zapisywał gruby obłożony w ceratę brulion. Jego sprawozdania z wykonanych prac czytało się niby powieść fantastyczną o dziwnym zachowaniu generatora, kiedy jest zaekranowany i kiedy nie jest zaekranowany, kiedy lampę wzmacniającą odmuchuje wiatr z wentylatora i kiedy leży na niej mokra szmatka. Ostatecznie wszystko się plątało i w Alikowym indeksie znowu pojawiał się wpis „nie zaliczone”.
Istniał u nas w akademiku na Stromynce wieczny problem — w jaki sposób najszybciej się umyć. Studenci lubili sobie pospać i rano o siódmej wszyscy hurmem gnali do łazienki. Robił się potworny ścisk.
Pewnego dnia Monin zorganizował kolektywne spóźnienie na wykłady. Przed umywalką stał długi ogonek, a on pochylony nad zlewem robił coś magicznego.
— Faraday, co to, usnąłeś?
— Nie. Popatrz!
Zlew zatkał się i prawie do brzegów był pełen mętnej wody. Alik rzucił na wodę szczyptę proszku do zębów i bryłki szybko rozleciały się na wszystkie strony.
— Dobrze, dobrze. Napięcie powierzchniowe… Zjeżdżaj!
Alik ani myślał zjeżdżać.
— No, a teraz popatrz.
Znów strzepnął na wodę szczyptę proszku, tym razem jednak cząsteczki zbiegły się i zebrały w kupkę. Osłupieliśmy.
— Ano, zrób jeszcze raz…
Powtórzył doświadczenie. Okazało się, że proszek strzepnięty z jednej wysokości rozlatuje się, a z drugiej zbiera w kupkę.
Fizycy — od pierwszego do piątego roku — pozatykali otwory w zlewach i zaczęli sypać proszek na wodę. Przyszły członek — korespondent Fiedia Jegoriew eksperymentował z tytoniem wykruszonym z papierosa. Elegant — teoretyk Zawojski przyniósł trzy rodzaje pudrów i talk do nóg. Ściągnięto mielony cukier, sól, siarkę z zapałek, proszki od bólu głowy i diabli wiedzą co jeszcze. W łazience zapanowała atmosfera wytężonej pracy badawczej. Proszki zachowywały się w najdziwaczniejszy sposób. Na powierzchni wody zbijały się w grudki, rozlatywały się wzdłuż krawędzi zlewu, tonęły, potem znów wypływały, wirowały w miejscu, tworzyły mgławice i systemy planetarne, poruszały się po prostych, a nawet podskakiwały. I wszystko to zależało od wysokości, z której były strząsane, od tego, jak je strząsano, od poziomu wody w zlewie, od zawartości mydła w wodzie i od tego, czy strzepywano już do wody inne proszki.
Wszystko, co studenci wiedzieli o napięciu powierzchniowym jeszcze z drugiego roku, runęło jak domek z kart, tu w łazience, a winien temu był Aloszka Monin.
— Szkoda, że go tu nie ma. Interesujący facet — westchnął Fiedia Jegoriew — prawdziwy Faraday. Tyle że pechowiec.
— Pewnie zadawał sobie niewłaściwe pytania…
— Towarzysze, a co będzie, jeśli… nie wrócę na czas do domu?
Była pierwsza w nocy. Roześmieliśmy się. Powiedział to Abram Czajter, atomista — amator, jak nazywaliśmy go z powodu pasji do publikowania popularnych artykułów o fizyce atomowej.
Specjalność miał zupełnie inną. Wszyscy świetnie wiedzieli, że ma bardzo zazdrosną żonę.
— Dzieci stracą swojego ulubionego pisarza — rzekł Lala.
Zaczęliśmy się ubierać i rozchodzić.
Na dworze mżył kapuśniaczek. Ruch uliczny zamarł. Po pożegnaniach całe bractwo pośpieszyło w stronę przystanku taksówek. Przed drzwiami klubu zostało nas czworo. Fiedia Jegoriew, Wowka Migaj, Lala Samozwancew i ja. Przez kilka minut milczeliśmy paląc papierosy.
— Za naszych czasów chodził tędy tramwaj — odezwał się Fiedia. Kiedyś zastałem w tym właśnie miejscu Alika; stał z zadartą głową. Wiecie, co obserwował o godzinie pewnie już drugiej w nocy? Nie wiedzieliśmy.
— Kolor iskry między pałąkiem tramwaju a przewodem. Powiedział mi, że stoi tutaj już cały tydzień i że jest związek między kolorem iskry a pogodą. Zupełnie niedawno przeczytałem o tym jako o odkryciu…
— A może byśmy do niego wskoczyli? — zaproponowałem. — Jakoś to głupio. My się zbieramy, a on na uboczu.
— Zdrowa myśl! Idziemy — zdecydował Fiedia.
Zawsze lubiliśmy bardzo Fiedię za jego zdecydowanie. I teraz po wielu latach został taki sam.
Wysoki i szczupły ruszył szybko prospektem Marksa w stronę ulicy Gorkiego. Przed hotelem „National” stanęliśmy. Członek — korespondent oznajmił: — Pójdę kupić butelkę wina w restauracji.
Fiedia znal wejście do bufetu przez kuchnię. Znikł w ciemnym korytarzu i po kilku minutach usłyszeliśmy, że ktoś, zapewne dozorca albo kucharz, krzyczy za nim.
— Moczymordy, psiakrew, mało wam dnia. Lezie taki przez zakazane przejście.
W każdym razie zadanie było wykonane. Wkrótce taksówka wiozła nas na drugi koniec miasta, gdzie pracował Alik Monin.
Szpital mieścił się w wielkim parku. Wysiedliśmy przed bramą z taksówki i poszli mokrą asfaltową dróżką między wysokimi krzewami i drzewami. Mżył wiosenny deszczyk i młode liście dygotały jak robaczki świętojańskie w świetle latarni. Migaj głośno i z zapałem opowiadał, jak udało mu się zaobserwować w kamerze Wilsona tory mezonów K i proces powstawania cząstek rezonansowych. Samozwancew chwalił się swoim kwantowym generatorem, do którego wszystko co trzeba można kupić w każdej aptece, a Fiedia powiedział, żeby nie byli tacy mądrzy, bo ich sztuczki nawet nie umywają się do jego uniwersalnej maszyny, która wczoraj ograła go w szachy. Na chwilę zatrzymaliśmy się. Drogą szło dwóch pielęgniarzy z noszami okrytymi prześcieradłem.
— Temu już niepotrzebne nasze generatory i cząstki rezonansowe — westchnął Migaj. — To pewnie kostnica.
Spojrzeliśmy na wysoki budynek z kolumnami. Na szarym frontonie widniała wyraźnie płaskorzeźba przedstawiająca bitwę rzymskich żołnierzy z Galiami.
— A mimo wszystko to przykre dostać się na koniec do tej instytucji — zauważył Lala.
— Nierentowna, ale i tak jej nie zamkną…
Doszliśmy w milczeniu do pawilonu neurochirurgii.
Alik Monin przyjął nas z roztargnieniem i zmieszaniem. Miał na sobie rozpięty kitel, w ręku trzymał wieczne pióro, które przeszkadzało mu przywitać się z nami.
— Słuchaj, z ciebie całą gębą doktor, chciałem powiedzieć „lekarz” — zawołał Migaj.
Uściślenie było całkiem nie na miejscu. Na styku dwóch nauk — medycyny i fizyki — tytuł „doktor” brzmi nader dwuznacznie. Alik nie zareagował. Poprowadził nas zaciemnionym korytarzem, szepcząc tylko: — Teraz tutaj, kochani. Tędy. Do góry. W prawo…
— Nie wolno głośno rozmawiać — poinformował Fiedia obdarzonego potężnym basem Migają.
W niewielkim gabinecie oświetlonym tylko przez „lampę stołową rozsiedliśmy się wokół biurka. Fiedia wyciągnął z kieszeni dwie butelki „Cinandali” i uroczyście postawił je przed zmieszanym Moninem.
— Ech, wy krasę byki — mruknął półgłosem Monin. — Wracacie z wieczorynki.
— Jak najbardziej. Zgadało się o Faradayu i przypomniałeś się nam. Dokąd uciekasz.
— Nic, nic… Zaraz wrócę…
Zniknął w korytarzu, a my zaczęliśmy oglądać gabinet lekarza dyżurnego. Nic szczególnego.
Szafy wzdłuż ścian pełne papierów — pewnie historie chorób, w kącie jakiś aparat, koło zlewu stolik z buteleczkami. I biurko.