Wszystko już było gotowe do odjazdu, kiedy zdarzyło się coś, co wywróciło do góry nogami nasze plany.
Pracowaliśmy na pasie startowym, gdy usłyszeliśmy gwałtowne szczekanie Rusłana.
Trzeba wyjaśnić, że Rusłan dużo już widział i zmusić go do szczekania mogło tylko coś zupełnie niezwykłego. Zresztą zobaczyliśmy taką scenkę, że aż ja sam krzyknąłem.
W kierunku dużego strumienia, płynącego mniej więcej o pięćdziesiąt metrów od naszego statku, sunęła dziwna procesja.
Początkowo wydawało mi się, że to pingwiny. Ten niezmącony spokój, ta sama wyniosła postawa, taki sam kaczy chód, jak i u naszych mieszkańców wybrzeża Antarktydy.
Było to jednak tylko pierwsze wrażenie. Kroczące obok nas stwory nie były podobne ani do pingwinów, ani do niczego znanego człowiekowi. Wyobraźcie sobie zwierzęta wzrostu kangura, poruszające się na tylnych łapach. Z boku na tułowiu macie trójpalczaste rączki. Głowa malutka z parą oczu grzebieniem jak u koguta. Jeden otwór nosowy, pod nim pęta się cienka długa rurka. Ale najdziwniejsze było to, że istoty te miały skórę zupełnie przezroczystą, przez którą prześwitywał jasnozielony system krwionośny.
Na nasz widok procesja zatrzymała się. Rusłan głośnym szczekaniem biegał dookoła dziwnych zwierząt, ale szczekanie najwyraźniej nie wywierało na nich żadnego wrażenia. Przez jakiś czas wpatrywały się w nas wielkimi niebieskimi oczyma. Potem, jak na komendę, odwróciły się i ruszyły do innego strumienia, płynącego w pobliżu. Najwyraźniej przestaliśmy ich po prostu interesować. Opierając się na kolanach zapuściły swoje rurki do wody i zastygły nieruchomo na dobre pół godziny.
Wszystko to było w absolutnej niezgodzie z naszymi wnioskami co do braku życia na planecie. Przecież te istoty nie mogły być jedynymi jej mieszkańcami, choćby dlatego, że jak wszystkie zwierzęta nie mogły się obywać bez organicznego pokarmu. Każdy żywy organizm, jaki zdarzyło mi się oglądać w kosmosie, żył w jednolitym kompleksie biologicznym, zabezpieczającym działalność życiową wszystkich jego członków. Poza taką symbiozą, w najszerszym znaczeniu tego słowa, niemożliwe są żadne formy życia. Wyglądało na to, że przegapiliśmy po prostu cały ten kompleks.
Nie mogę powiedzieć, żeby te myśli przelatujące mi przez głowę w czasie, gdym obserwował mieszkańców planety, należały do bardzo przyjemnych. Byłem kierownikiem ekspedycji, odpowiadałem nie tylko za lot, ale i za wiarygodność danych naukowych przywiezionych na Ziemię. Teraz oczywiście o odlocie nie mogło być nawet mowy. Start odłożyliśmy aż do czasu rozwiązania nowej zagadki.
Zaspokoiwszy pragnienie, tajemnicze istoty rozsiadły się kręgiem. To czym się zajmowały przypominało z boku turniej aszugów[5], który kiedyś oglądałem w Azji Środkowej.
Każde zwierzę wchodziło kolejno do środka kręgu. Szary grzebień na głowie zaczynał skrzyć się różnokolorowymi ogniami. Pozostałe w całkowitej ciszy obserwowały tę grę kolorów.
Wyczerpawszy cały program, podniosły się i ruszyły gęsiego w drogę powrotną.
Podążyliśmy za nimi.
Nie będę was nudził opisem wszystkich naszych prób uzyskania jakiegoś poglądu na życie tych istot. Zabrało nam to przeszło dwa miesiące.
Żyły na oświetlonej części planety. Trudno powiedzieć, jak spędzały czas. Po prostu nie robiły nic. Mniej więcej przez dwieście godzin wylegiwały się na palących promieniach słońca, dopóki nie przychodziła pora udania się do wodopoju. Przy strumieniu za każdym razem powtarzała się ta sama scena, którą obserwowaliśmy na początku.
Rozmnażały się przez pączkowanie. Gdy już na grzbiecie dorosłego zwierzęcia wyrósł potomek, osobnik rodzicielski umierał. Tak więc ich ogólna ilość na planecie była stała. Na nic nie chorowały i przez cały Kas naszego pobytu nigdy nie zaobserwowaliśmy przypadku przedwczesnej śmierci. Zadziwiała nas jedna ich szczególna cecha: niczego zjadły. Właśnie dlatego nazwałem je niejadkami. „Zrobiliśmy sekcję kilku martwych niejadków i nie znaleźliśmy w ich organizmie niczego, co by wyglądało na organy trawienia. Kosztem czego odbywała się u nich przemiana materii? Przecież nie mogły żyć, odżywiając się jedynie wodą.
Doktor badał tę przemianę na kilku żywych osobnikach. Niechętnie, ale spokojnie znosiły pobieranie prób krwi i pozwoliły zakładać sobie maski przy analizie gazowej.
Wyglądało na to, że po prostu nie chce się im sprzeciwiać.
Zaczynaliśmy już tracić cierpliwość. Wyliczenia nawigacyjne mówiły, że dalsze odkładanie startu na Ziemię oznacza lot w niepomyślnych warunkach związałby ze znacznym zużyciem paliwa, którego wcale nie mieliśmy za dużo, ale nikt z nas nie chciał rezygnować z nadziei rozwiązania tej nowej tajemnicy życia.
Wreszcie nadszedł od dawna oczekiwany dzień, kiedy Doktorowi udało się połączyć w jedną całość wszystkie uzyskane informacje i niejadki przestały być dla nas zagadką.
Okazało się, że niejadki nie są pojedynczymi organizmami. W ich krwi znajdują się bakterie wykorzystujące światło słoneczne do rozkładu dwutlenku węgla i syntezy produktów pokarmowych z atmosferycznego azotu, tlenu i pary wodnej, których dostarcza im organizm niejadków. Przezroczysta okrywa skórna tych zadziwiających zwierząt ułatwia proces fotosyntezy. Rozmnażanie bakterii w organizmie niejadków odbywa się tylko w środowisku słabo zasadowym. Kiedy pojawia się zbyt dużo bakterii, gruczoły wydzielania wewnętrznego niejadków wydzielają hormony podwyższające kwasotę krwi, regulując tym samym koncentrację produktów pokarmowych w organizmie. Był to zadziwiający przykład symbiozy, dotychczas nie znany nauce.
Muszę przyznać, że odkrycie Doktora skłoniło mnie do szeregu refleksji. Żadna żywa istota w kosmosie nie otrzymała od przyrody tak dużo jak niejadki. Zostały zwolnione z konieczności zdobywania sobie pokarmu, z trosk o potomstwo, nie groziło im przeludnienie, nie wiedziały, co to jest walka o byt, nigdy nie chorowały. Wydawać by się mogło, że Natura zrobiła wszystko, by zapewnić niesłychanie wysoki rozwój intelektualny tych istot. A jednocześnie niejadki niewiele różniły się od Rusłana. Nie było w nich żadnego śladu życia społecznego, każdy z nich żył sam dla siebie nie wchodząc w kontakty z pobratymcami, jeśli nie liczyć bezmyślnych zabaw z grzebieniami nad strumieniem.
Szczerze mówiąc zacząłem odczuwać wstręt do tych maminsynków Natury i bez najmniejszego żalu opuszczałem dziwną planetę.
— I nigdy tam więcej nie byłeś? — zapytałem.
— Trafiłem przypadkiem w dziesięć lat później, i to, co zobaczyłem, zaskoczyło mnie bardziej niż odkrycie Doktora. Za drugą bytnością na Planecie Niejadków stwierdziłem wśród nich początki życia społecznego, a nawet społeczne wytwarzanie.
— Cóż ich do tego pobudziło? — zapytał z niedowierzaniem Konstruktor.
— Pchły.
Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Konstruktor ze smutkiem popatrzył na swoje zalane winem spodnie.
— Bardzo mi przykro — rzekł zbierając z podłogi okruchy szkła. — Jeśli się nie mylę, był to twój ulubiony kieliszek z księżycowego kryształu, ale żart był tak niespodziewany…
— Nie miałem zamiaru żartować — przerwał mu Kosmonauta — wszystko było tak, jak mówię. Byliśmy tak przekonani o braku życia na tej planecie, że nie podjęliśmy odpowiednich w takich wypadkach kroków, zaniedbaliśmy kwarantannę załogi. Najprawdopodobniej kilka pcheł z Rusłana przeszło na niejadki i zadomowiło się tam w najlepsze. Mówiłem już, że niejadki mają bardzo krótkie kończyny przednie. Gdyby nie drapały sobie nawzajem pleców i nie zjednoczyły swych wysiłków w tępieniu pcheł, owady by je po prostu zagryzły.