Выбрать главу

Chcąc przerwać tę introspekcję, próbował skupić uwagę na tym, co działo się w samolocie. Stewardesa wracała już naprzód kabiny, wymieniając kordialne uwagi z innymi osobnikami uwięzionymi w pasach bezpieczeństwa. Zadumał się nad tymi innymi, wyglądali na umiarkowanie szczęśliwych i ciekawiło go, czy poznaliby, że on się do takich nie zalicza. Był zadowolony ze swej anonimowości, nie miał bowiem nastroju do rozmowy. W rzeczy samej nie miał też nastroju do spotkania po latach ze swą młodszą siostrą Clare, która oczekiwała go zapłakana na lotnisku O'Hare, skąd miała go zawieźć poza granicę stanu, do Wisconsin i Oak City.

Samolot przechylił się i schodził niżej, byli już prawie w domu.

Dosłownie w domu, bo tam właśnie się udawał, nie przejazdem, lecz na dłuższą wizytę po dwóch, może trzech latach od ostatniego pobytu. Koniec tego krótkiego, a zarazem długiego lotu z Nowego Jorku był początkiem końca jego przeszłości. Powrót do domu był raczej niełatwy. Randall miał tylko nadzieję, że nie potrwa długo i upłynie bez zbędnego okrucieństwa.

Stewardesa przystanęła w przejściu obok jego fotela.

– Za chwilę lądujemy – powiedziała. Wydawała się teraz rozluźniona, bardziej ludzka, a mniej plastikowa, ziemska istota z ziemskimi myślami. – Bardzo przepraszam, ale pańskie nazwisko wydaje mi się znajome. Może czytałam o panu w gazecie?

A jednak kolekcjonerka Ważnych Ktosiów, pomyślał.

– Przykro mi, ale rozczaruję panią – odparł. – W gazecie pisali o mnie ostatni raz w rubryce „Przyszli na świat".

Roześmiała się z zakłopotaniem.

– Mam nadzieję, że miał pan dobry lot, panie Randall – powiedziała.

– Świetny – odrzekł Steve Randall.

Faktycznie świetny, nie ma co. Osiemdziesiąt kilometrów dalej jego ojciec leżał w śpiączce. I po raz pierwszy odkąd stał się człowiekiem sukcesu (chociaż z pewnością dochodził już przedtem do tego wniosku), Randall uświadomił sobie, że nie każdego kłopotu można się pozbyć dzięki pieniądzom i nie każdy problem można dzięki nim rozwiązać. Pieniądze nie uratowały na przykład jego małżeństwa ani nie pomagały mu zasnąć o trzeciej nad ranem.

Ojciec mawiał często: „Synu, pieniądze to nie wszystko", biorąc od niego pieniądze. Ojciec mawiał: „Bóg jest wszystkim", modlił się do Boga i kochał go. Jego ojciec, wielebny Nathan Randall, trudnił się bożym biznesem i otrzymywał polecenia od Wielkiej Korporacji w niebie.

To nie fair, nie fair.

Randall wyjrzał przez zachlapany deszczem iluminator na pejzaż i budynki rozjaśnione światłami lotniska.

No dobrze, tato, pomyślał, nie udało się ciebie ani matki wykupić z tego za pieniądze. Teraz to sprawa już tylko między tobą i twoim Stwórcą. Ale zejdź na mój poziom, tato: skoro rozmawiasz z Bogiem, czy uważasz, że on cię w ogóle słucha?

Wiedział jednak, że ta myśl także jest nie fair, że to rozgoryczenie narastające w nim od dzieciństwa, pamięć o bezskutecznym konkurowaniu z wszechmogącym o miłość ojca. I zawsze było tak, że nie miał szans. Zdumiało go, że ta dziwaczna, pseudobraterska zazdrość wciąż się w nim jątrzy. Przecież to bluźnierstwo – odwołał się do staromodnego słowa, padającego najczęściej z ambony – w tę noc kryzysu.

Poza tym była to nieprawda, nie miał racji. W jego stosunkach z ojcem był także dobry czas. Natychmiast ujrzał w lepszym świetle wizerunek złożonego chorobą starca – niepraktycznego, śmiesznego, ciepłego, cudownego, uczciwego, dogmatycznego, błądzącego, słodkiego starca, swego ojca – i w tym momencie kochał go bardziej niż przez wiele ostatnich lat.

Nagle zebrało mu się na płacz, choć wydawało się to niemożliwe. On, wielka figura z wielkiego miasta, w szytym na miarę garniturze, włoskich butach, z wypielęgnowanymi paznokciami, kartami kredytowymi, drinkami, kobietami, rollsem, lokajami, najlepszymi stolikami – wyrafinowany, światowy, zaprawiony w bojach kreator wizerunków – chciał się rozpłakać jak mały chłopiec z Oak City.

„Wylądowaliśmy w Chicago – rozległ się głos stewardesy. – Prosimy o sprawdzenie bagażu podręcznego i opuszczanie samolotu przednim wyjściem".

Randall wydmuchał nos, wziął swoją skórzaną aktówkę, wstał na drżących nogach i włączył się w rząd postaci sunących ku wyjściu. Przed nim droga do domu i czekające go tam wydarzenia.

Dopiero po trzech kwadransach jazdy z lotniska O'Hare, gdy podświetlany napis oznajmił im, że wjechali do Wisconsin, Clare zmęczyła się wreszcie szlochaniem i płaczliwą litanią żalów i pogrążyła się litościwie w milczeniu, siedząc za kierownicą samochodu.

Na lotnisku przypadła do niego niemal omdlewająca, łkając i jęcząc. Żadna współczesna Elektra nie dorównałaby jej w tym pokazie rozpaczy. Randall szorstkim tonem kazał się jej opanować na tyle, by mogła mu opisać stan ojca. Dowiedział się tylko – Clare unikała, jak zawsze, terminów medycznych, jakby stanowiły zagrożenie – że stan jest zły i że doktor Oppenheimer nie chciał rokować. Tak, tatuś leży w namiocie tlenowym, i tak, jest nieprzytomny i, o Boże, tatuś wygląda tak jak jeszcze nigdy dotąd.

Później, już w samochodzie, gdy wreszcie mszyła, jej pochlipywania przerywało niekończące się słowne katharsis. Jak to bardzo kocha biednego tatusia i jaka biedna jest mama, co się stanie z mamą i z nią, i z wujkiem Hermanem, i z innymi? Siedzieli w szpitalu przez cały dzień, bo to się stało dzisiaj wcześnie rano. Zebrali się tam wszyscy i czekali na Steve'a. Mama i wujek Herman – brat matki – i najlepszy przyjaciel tatusia, Ed Period Johnson, i wielebny Tom Carey. I wszyscy czekali na Steve'a.

Czekali na mnie, pomyślał Randall, na chlubę rodziny, tego, który odniósł sukces w Nowym Jorku i potrafił czynić cuda za pomocą swej książeczki czekowej i znajomości. Miał chęć zapytać Clare, czy ktoś w ogóle czekał na Jedynego, który dla ojca znaczył najwięcej. Jedynego, któremu ojciec oddał się ze wszystkim, w którym znajdował oparcie, inwestując na wypadek Dnia Sądu, na Stwórcę, na Jehowę, Naszego Ojca w Niebiosach. Miał chęć o to spytać, ale się powstrzymał.

– Chyba powiedziałam ci już wszystko, co wiem – zakończyła Clare. A potem zaciskając zbielałe kłykcie na kierownicy i wbijając wzrok w śliską od deszczu szosę, dodała to, co i tak wiedział: – To już niedługo. Prawie jesteśmy. – I zamilkła.

Zostawiając siostrę w towarzystwie jej prywatnych demonów, Steve Randall zapadł się w fotel i zamknął oczy, zadowolony, że może pobyć trochę sam.

Wciąż odczuwał niepokój, który gnębił go od rana. Teraz jednak doszedł do wniosku, że to nie rozpacz z powodu ojca wprawiła go w taki stan. Próbował jakoś zracjonalizować tę niezbyt synowską reakcję i uznał w końcu, że rozpacz jest najsilniejszą z emocji i wobec tego ma najkrótszy żywot. Jej natężenie było tak niszczące, że instynkt samozachowawczy człowieka okrywał ją zasłoną, starał się ukryć przez wzrokiem serca i umysłu. To się już stało i Steve przestał rozmyślać o ojcu. Myślał teraz o sobie, wiedząc, że jego siostra uznałaby to za herezję. Myślał o wszystkich swoich niedawnych śmierciach.

Nie wiedział, którego dokładnie dnia stracił zainteresowanie znakomicie prosperującą agencją reklamową, lecz stało się to w ciągu ostatniego roku, może dwóch. Ten spadek zainteresowania zaczął się objawiać mniej więcej wtedy, gdy Randall i jego żona

Barbara powiedzieli sobie już wszystko i rozstali się, a ona wyjechała z ich córką Judy do San Francisco, gdzie miała przyjaciół.

Starał się jednak ustalić ten moment dokładniej. Judy skończyła wówczas trzynaście lat, a teraz miała piętnaście. A więc musiały minąć dwa lata. Barbara z ponurą miną wspominała coś o rozwodzie, lecz nie podjęła żadnych działań, więc żyli w separacji. Randallowi nie przeszkadzał ten stan zawieszenia, bo nie potrafiłby zaakceptować ostateczności, jaką był rozwód. Nie dlatego, że obawiał się odejścia żony. Ich związek dawno już stracił świeżość. Na Barbarze zależało mu tylko ze względu na własne ego. Nie chciał rozwodu, oznaczałoby to bowiem przyznanie się do porażki. I co ważniejsze, krańcowe rozwiązanie mogłoby na zawsze oddzielić go od Judy. A córka, chociaż rzadko ją widywał i nie poświęcał jej zbyt wiele czasu, była swoistą ideą, przedłużeniem jego samego, tym, co cenił i chciał ochronić.