Выбрать главу

– Oczywiście, a czemu nie? – odparł Towery. Po chwili zmarszczył lekko brwi. – Dlaczego pan właściwie sądzi, że moglibyśmy mieć jakieś zastrzeżenia?

– Może się zdarzyć, że przyjmiemy od jakiegoś klienta zlecenie uznane za kontrowersyjne. Zastanawiałem się…

– Na przykład? – przerwał mu szybko finansista. – Jakie mogłoby być to zlecenie?

– Około dwóch tygodni temu zawarłem ustną umowę z Jimem McLoughlinem na akcję promocyjną pierwszego raportu Raker Institute – wyjaśnił Randall.

Towery usiadł nagle, wyprężony jak struna. Wydawał się bardzo wysoki, nawet siedząc. Twarz mu stężała, jakby była odlana z brązu. Kowbojskim butem z miękkiej skóry odsunął na bok podnóżek.

– Z Jimem McLoughlinem? – powtórzył, jak gdyby mełł w ustach przekleństwo.

– Iz Raker Institute – potwierdził Randall.

– To banda komunistycznych anarchistów. – Towery wstał. – Ten McLoughlin dostaje polecenia prosto z Moskwy, wiedział pan o tym? Pewnie nie.

– Nie odniosłem takiego wrażenia – odrzekł Randall.

– Niech pan posłucha, Randall, ja to wiem na pewno. Ci radykałowie nie są warci splunięcia. Nie zasługują na życie w takim kraju jak nasz. Jak tylko zaczną robić zamieszanie, wyrzucimy ich z Ameryki, ma pan na to moje słowo. – Spojrzał na Randalla przymrużonymi oczami i na jego ustach pojawił się nikły uśmieszek. – Pan po prostu nie dysponował odpowiednimi informacjami, więc rozumiem, że dał się pan nabrać. Teraz zna pan już fakty i nie będzie pan musiał hańbić się współpracą z takim śmieciem. – Towery przerwał. Widząc zakłopotaną minę Randalla, natychmiast porzucił napastliwy ton i zaczął go uspokajać. – Proszę się o nic nie martwić, będzie tak, jak panu przyrzekłem. Nie będziemy się wtrącać do pańskich działań, no, chyba żeby się okazało, że ktoś próbuje podłożyć minę pod Randall Associates, a tym samym pod Cosmos Enterprises. Jestem przekonany, że ten problem już więcej nie wypłynie. – Towery wyciągnął do niego wielką dłoń. – Dogadaliśmy się, panie Randall? Jeśli o mnie chodzi, to jest pan już członkiem rodziny, a resztę niech załatwią nasi prawnicy. W ciągu ośmiu tygodni powinniśmy podpisać umowę i wtedy zapraszam pana na kolację. – Puścił oko. – Zostanie pan bogatym człowiekiem, bogatym i niezależnym. Jestem propagatorem niezależności, Randall. Moje gratulacje.

Na tym się skończyło i Steve Randall, siedząc samotnie w obrotowym fotelu z zagłówkiem, wiedział, że właściwie wcale nie ma wyboru. Żegnaj, Jimie McLoughlinie i Raker Institute. Witaj Ogdenie Towery i Cosmos Enterprises. Inny wybór był wykluczony. Gdy człowiek ma trzydzieści osiem lat, a czuje się na siedemdziesiąt osiem, nie może już bawić się w prawość za cenę utraty jedynej szansy na stworzenie sobie korzystnej sytuacji. Ustawić się można było tylko w jeden sposób: mając wolność i pieniądze.

Był to jednakże nieprzyjemny moment, jeden z najgorszych w jego życiu, i w ustach pozostał mu po nim przyprawiający o mdłości posmak. Musiał wyjść do łazienki i zwymiotować, a potem przekonywał sam siebie, że zaszkodziło mu coś, co zjadł na śniadanie. Ledwie usiadł z powrotem za biurkiem, wcale nic, czując się lepiej, gdy Wanda oznajmiła przez interkom, że dzwoni jego siostra Clare z Oak City.

To wtedy właśnie dowiedział się, że ojciec miał rozległy zawał, jest w drodze do szpitala i nikt nie wie, czy w ogóle przeżyje.

Kolejne godziny tego dnia zmieniły się w kłębowisko zdarzeń – odwoływanie spotkań, załatwianie rezerwacji, porządkowanie rzeczy osobistych, informowanie Darłene, Joego Hawkinsa i Thada Crawforda, co się stało, niezliczone telefony do Oak City i na koniec pospieszna jazda na lotnisko Kennedy'ego.

Teraz zaś, uzmysłowił sobie, w Wisconsin jest już noc, dojechali do Oak City, a siostra przygląda mu się spod oka.

– Spałeś? – zapytała.

– Nie – odparł.

– Tam jest szpital – pokazała palcem. – Nie wyobrażasz sobie, Steve, jak mocno się modliłam za tatusia.

Clare skręciła na zatłoczony parking przy Szpitalu Dobrego Samarytanina. Gdy tylko znalazła miejsce i wprowadziła tam auto, Randall wysiadł i przeciągnął się, by rozprostować napięte ramiona. Czekając na siostrę, spostrzegł po raz pierwszy, że jej samochód to lśniący, nowy lincoln continental. Kiedy podeszła, pokazał gestem auto.

– Niezły wózek, siostrzyczko – powiedział. – Kupiłaś z pensji sekretarki?

Szeroka, jasna twarz Clare skrzywiła się.

– Dostałam go od Wayne'a, jeśli już musisz wiedzieć.

– To ci dopiero szef. Ciekawe, czyjego żona jest choć w połowie tak szczodra… dla przyjaciół swego męża.

Clare zgromiła go wzrokiem.

– W twoich ustach to brzmi jak kpina.

Ruszyła sztywnym krokiem po kolistym podjeździe, biegnącym w szpalerze dębów pod główne wejście szpitala, a Randall, żałując, że ze swego szklanego domu wrzucił kamyk do ogródka siostry, podążył powoli za nią.

Był już prawie od godziny w pokoju, do którego przeniesiono ojca z oddziału intensywnej opieki. Zajął jedyne krzesło, stojące pod półką z niepodłączonym do prądu telewizorem. Naprzeciw łóżka wisiał sepiowy wizerunek Chrystusa w ramce. Niemal wyprany już z emocji, siedząc z nogą założoną na nogę, Randall poczuł, że prawa mu drętwieje. Zmienił pozycję. Zaczął odczuwać niepokój i bardzo chciało mu się palić.

Usiłował się zmusić do jakiejś krzątaniny przy łóżku, lecz jego wzrok, jak za sprawą hipnozy, wędrował wciąż do wnętrza namiotu tlenowego i przykrytej kocem wypukłości.

Najgorzej poczuł się w pierwszej chwili, kiedy zobaczył ojca.

Wszedł do pomieszczenia, niosąc w sobie obraz człowieka, którego widział ostatnim razem. Wielebny Nathan Randall pomimo siedemdziesiątki wciąż był postacią o imponującym wyglądzie. W oczach syna przypominał ni mniej, ni więcej, tylko jednego ze wspaniałych patriarchów z Księgi Wyjścia albo Powtórzonego Prawa. Podobnie jak u Mojżesza w sile wieku,jego oko nie było zmętnmłe, a siły jego nie osłabły". Rzednące białe włosy pokrywały dużą głowę, a pociągłe, otwarte, emanujące wybaczeniem oblicze o spokojnych niebieskich oczach miało regularne rysy, z wyjątkiem lekko haczykowatego nosa. Sięgając myślą w przeszłość, Randall nie pamiętał ojca bez głębokich bruzd znaczących twarz. Przydawały one jego wyglądowi autorytetu, choć nie był człowiekiem apodyktycznym. Wielebny Randall roztaczał zawsze wokół siebie trudną do zdefiniowania aurę, było to coś osobistego, tajemniczego i mistycznego, coś, co sugerowało, że jest w stałej łączności z Panem, z Jezusem Chrystusem, że ma dostęp do Jego mądrości i rady. Metodyści, jego parafianie, przypisywali wielebnemu Randallowi takie właściwości, toteż wierzyli w niego równie mocno jak w Boga.

Steve Randall wkroczył do szpitalnego pokoju, niosąc w sobie ten witrażowy wizerunek ojca, wizerunek, który natychmiast został rozbity. Za przezroczystą ścianą namiotu tlenowego ujrzał bowiem ruinę, parodię ludzkiej istoty, kojarzącą się z egipską mumią o zasuszonej głowie albo z upiornym workiem kości z Dachau. Lśniąca biel włosów zmatowiała i pożółkła. Pokryte siatką żyłek powieki zakrywały oczy pogrążone w nieświadomości. Twarz była wyniszczona, zapadnięta, plamista. Oddech chrapliwy i nierówny. Rurki i igły przytwierdzone do każdej kończyny.

Widok zdał się Randallowi przerażający. Oto ktoś bliski, jednej krwi, ktoś tak niezłomny, pewny, pełen wiary i ufności, dobry i zasługujący na dobroć, zmieniony został nagle w bezradną roślinę.

Po kilku minutach Randall odwrócił się z oczami pełnymi łez i opadł na krzesło, z którego już się nie ruszył. Przy nogach łóżka krzątała się drobna pielęgniarka o słowiańskim wyglądzie, może Polka, zajęta zmienianiem wiszących butli, poprawianiem rurek i zapisywaniem czegoś w karcie choroby. Po pewnym czasie, chyba po półgodzinie, do pielęgniarki dołączył doktor Morris Oppenheimer. Krzepki i krępy, w średnim wieku, poruszał się szybko i celowo, z widoczną pewnością siebie. Powitał Randalla krótkim uściskiem dłoni i kilkoma słowami współczucia, obiecując przedstawić wkrótce aktualną ocenę stanu pacjenta.