Выбрать главу

— Ortaias! — wołał książę-czarodziej; jego głos rozbrzmiewał z upiorną wyrazistością wśród grzmotu kopyt. — Mam coś dla ciebie, Ortaias! — Uniósł zbrojną pięść. Dzierżona w niej klinga nie była ozdobioną klejnotami zabawką, lecz wielkim, morderczym pałaszem, czerwono-czarnym od zakrzepłej krwi niezliczonych ofiar.

Pierwszy spośród wszystkich Videssańczyków, Ortaias Sphrantzes przeniknął oczyma swej duszy spowijające Avshara welony i ujrzał jego twarz, a imię tej twarzy brzmiało — strach. Wnętrzności Sphrantzesa zmieniły się w wodę, a jego serce w lód.

— Niech Phos zlituje się nad nami! Jesteśmy zgubieni! — zaskowyczał. Zawrócił konia, wbił mu ostrogi w boki. Zgarbiony nisko nad jego szyją dla większej szybkości, pomknął przez szeregi swoich zaskoczonych żołnierzy — dokładnie tak jak Avshar, oceniając go, przewidział. — Wszystko stracone! Wszystko stracone! — jęczał. Po chwili zostawił już za sobą ostatniego ze swych ludzi, galopując na wschód z największą szybkością, na jaką mógł zdobyć się jego rasowy wierzchowiec.

W chwilę później linia Videssańczyków, ogłuszonych dezercją generała, rozpadła się w proch pod wpływem druzgocącego uderzenia czarodzieja.

Wystaw dzban wody za próg w mroźny zimowy dzień. Jeśli woda jest bardzo czysta i nie zamieszasz jej, może pozostać płynna nadspodziewanie długo. Lecz niech jeden płatek śniegu osiądzie na powierzchni tej schłodzonej wody, a zetnie się w lód szybciej, niż zdołasz o tym opowiedzieć.

Tak właśnie stało się z videssańską armią, ponieważ ucieczka Ortaiasa Sphrantzesa spełniła rolę płatka śniegu, który zmienił odwrót w popłoch. A ziejąca dziura wyrwana w jej szeregach i Yezda przelewający się przez nią, by zaatakować armię z flanki i od tyłu, nie pozwalały uznać paniki za nieuzasadnioną.

— No, stało się! — powiedział Gajusz Filipus, wściekły bardziej, niż mógłby to wyrazić jakimkolwiek przekleństwem. — Formować czworobok! — ryknął, a potem wyjaśnił Markowi: — Im większy porządek zademonstrujemy, tym mniej prawdopodobne, że te skurwysyny nas zaatakują. Bogowie mogą poświadczyć, że gdzie indziej te dranie będą miały łatwiejsze żniwa.

Trybun z goryczą skinął głową. Odcięte lewe skrzydło armii już zdążyło rozsypać się w ucieczce. Tu i tam grupki odważnych lub upartych wojowników wciąż walczyły z koczownikami, którzy otoczyli ich ze wszystkich stron, lecz coraz więcej i więcej uciekało na wschód, wyciskając z koni wszystko, co się dało i odrzucając tarcze, hełmy, a nawet miecze, by umykać tym szybciej. Wykrzykując radośnie, Yezda ścigali ich, jak chłopcy goniący za królikami.

Lecz Avshar zachował dość władzy nad tą niesforną armią, którą prowadził, by przegrupować jej tyły do zabójczego uderzenia na środek videssańskiego szyku. Na skutek ataku przeprowadzonego równocześnie na czoło i na tyły, wiele jednostek po prostu przestało istnieć. Brakowało im wpojonej wieloletnią musztrą zdolności manewrowej Rzymian i rozerwały swe szeregi, próbując przegrupować się dla odparcia obustronnego ataku. Nawet dumne szwadrony Halogajczyków beznadziejnie porozrywały swe szyki. Yezda napływali w tworzące się w zamieszaniu luki, szerząc rzeź strzałami i pałaszami. Uciekinierzy rozpierzchli się po całym polu bitwy.

Pod naporem dzikiego ataku, niejednokrotnie natura Videssańskiej armii stała się dla niej przekleństwem, którego tak bardzo obawiał się Marek. Każdy kontyngent próbował ratować tylko siebie, niewiele myśląc o armii jako całości. — Do mnie! — sygnalizowały piszczałki Mavrikiosa, lecz na to było już za późno. W panującym chaosie wiele pułków nie zrozumiało rozkazu, a te, które go usłyszały, nie mogły posłuchać z powodu wszechobecnych, napierających bez chwili wytchnienia hord Yezda.

Niektóre jednostki nie dały się rozerwać. Namdalajczycy odpierali szarżę po szarży, aż w końcu Yezda dali im spokój. Walcząc z furią zrodzoną z rozpaczy, Vaspurakańczycy Gagika Bagratouniego również zniechęcili najeźdźców. Lecz żaden z tych kontyngentów nie był w stanie przeprowadzić kontrataku.

Tak jak przepowiedział to Gajusz Filipus, żelazny porządek wciąż utrzymywany przez Rzymian pozwolił im wycofać się we względnym spokoju. Mało tego, przyciągali do siebie niedobitków — niekiedy w sile oddziału lub plutonu — ludzi szukających wyspy bezpieczeństwa w tym morzu klęski. Marek witał ich z radością, jeśli wciąż okazywali gotowość do walki. Teraz liczył się każdy miecz, każdy oszczep.

Posiłki przybyły zaiste na czas. Jeden z dowódców Yezda miał dość oleju w głowie, by zrozumieć, że pozostawienie jakiejkolwiek zorganizowanej siły może okazać się niebezpieczne. Wykrzyknął rozkaz i skierował swoich ludzi na Rzymian.

Dudnienie kopyt czuło się przez podeszwy równie wyraźnie jak słyszało dźwięk… — Atakują, tak, atakują! — ryknął Viridoviks. Otoczony zewsząd zagładą, on mimo to dalej rozkoszował się walką. Wyskoczył naprzeciw szarżującym Yezda, lekceważąc strzały, uchylając się przed ciosami pałaszy, które błyskały wokół niego jak kąsające węże. Dowódca koczowników zaatakował go, tnąc pałaszem. Viridoviks szarpnąwszy głową umknął przed ciosem i odpowiedział własnym, oburęcznym uderzeniem, które rozrąbało zarówno pancerz z prażonej w ogniu skóry jak i żebra, zmiatając przeciwnika Celta z siodła w kurz pod końskimi kopytami.

Rzymianie nagrodzili męstwo Viridoviksa radosnymi okrzykami — ci, których akurat nie zajmowała walka o własne życie. Brakowało już pilonan i szarża Yezda uderzyła w cel niemal niezakłócona. Mimo całej ich dyscypliny, legioniści zachwiali się pod ciosem. Czoło czworoboku ugięło się, zaczęło się łamać.

Marek, w pierwszym szeregu, zabił dwóch Yezda, jednego po drugim, lecz dwóch innych jeźdźców minęło go z obu stron i uderzyło w zmaltretowaną linię Rzymian.

Jakiś jeździec uderzył trybuna w głowę drzewcem włóczni, machnąwszy nim jak maczugą. Cios ześlizgnął się po hełmie, lecz Skaurusowi zrobiło się ciemno przed oczami i osunął się na kolano. Inny Yezda, walczący pieszo, rzucił się naprzód z wzniesionym do ciosu pałaszem. Trybun zaczął unosić tarczę, by sparować cios, z mdlącą świadomością, że się spóźni.

Kątem oka dostrzegł wyłaniającą się przy nim wysoką sylwetkę i jakiś topór spadł z mięsistym chrup; Yezda runął martwy, zanim z jego ust zdołał wydobyć się przedśmiertny krzyk. Skapti, syn Modolfa, przydepnął zwłoki obutą stopą, napiął się i wyrwał topór z ciała.

— Gdzie są twoi ludzie? — krzyknął Skaurus.

Halogajczyk wzruszył ramionami. — Martwi albo rozproszeni. Dali krukom do oczyszczenia więcej obcych kości niż własnych. — Skapti bardziej niż kiedykolwiek przedtem przypominał wilka; starego wilka, ostatniego ze swego stada.

Otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, lecz nagle zesztywniał. Marek zobaczył sterczącą w jego piersi strzałę; jedną z tych, jakich używali koczownicy. Skapti wpatrywał się swoim zdrowym okiem w Rzymianina. — To miejsce jest mniej przyjemne niż Imbros — powiedział wyraźnie. Jego srogie błękitne spojrzenie powlekła mgła, gdy osuwał się na ziemię.

Skaurus przypomniał sobie prorocze słowa, które Halogajczyk wypowiedział, kiedy Rzymianie opuszczali Imbros. Jednak nie miał czasu, by się tym zdumiewać. Legioniści padali tak szybko, że ich towarzysze nie byli w stanie wypełniać na czas luk, jakie tworzyły się w ich szeregach. Wkrótce przestaną być zdolnym do walki wojskiem i zmienią się w tłum pobitych uciekinierów, wycinanych dla zabawy przez najeźdźców.