Выбрать главу

Trybun zobaczył, jak Gajusz Filipus rozgląda się rozpaczliwie, szukając na próżno nowych ludzi, których mógłby rzucić do walki. Centurion wyglądał bardziej na strapionego niż pobitego; zmartwiony niemożnością uczynienia czegoś, co powinno przyjść mu z łatwością.

Nagle Yezda krzyknęli z zaskoczenia i trwogi, kiedy to z kolei oni zostali zaatakowani od tyłu. Morderczy napór zelżał. Koczownicy pierzchli na wszystkie strony, jak kropla rtęci zmiażdżona spadającą pięścią.

Laon Pakhymer podjechał do Marka, ze znużonym uśmiechem przezierającym przez rozwichrzoną brodę. — Konnica i piechota razem lepiej sobie poradzą, niż każde osobno, nie sądzisz? — powiedział.

Skaurus wyciągnął rękę, by uścisnąć mu dłoń. — Pakhymer, mógłbyś mi teraz powiedzieć, że jestem małą, błękitną jaszczurką, a ja bym ci przytaknął. Nigdy widok żadnej twarzy nie sprawił mi większej radości jak widok twego oblicza.

— To doprawdy pochlebstwo — rzekł cierpkim tonem Khatrish, drapiąc się po dziobatym policzku. Szybko spoważniał znowu. — Więc zostajemy razem? Moi jeźdźcy mogą osłaniać twoich żołnierzy, a wy dacie nam bazę, na której w razie potrzeby będziemy mogli się oprzeć. Zgoda?

— Zgoda — odparł natychmiast Skaurus. Nawet w świecie, w którym żył przedtem, kawaleria stanowiła najsłabszą formację rzymskiej armii, zawsze wzmacnianą sprzymierzeńcami lub najemnikami. Tutaj strzemiona i niewiarygodna sztuka jeździecka, na jaką pozwalały, nadawały takim oddziałom pomocniczym tym istotniejsze znaczenie.

Podczas gdy Rzymianie walczyli o przeżycie na lewym skraju środka videssańskiej linii, o wiele większy dramat rozgrywał się na prawym skrzydle. Z całej armii prawe skrzydło ucierpiało najmniej. Teraz Thorisin Gavras, wykrzykując słowa zachęty do swoich ludzi i walcząc w pierwszym szeregu, próbował poprowadzić je na ratunek swemu bratu i żołnierzom z łamiącego się środka szyku. — Idziemy! Idziemy! — wołali wojownicy Sevastokraty. Te kontyngenty centrum, które wciąż pozostawały względnie nietknięte, odkrzyknęły z rozpaczliwą mocą i podjęły próbę przebicia się na pomoc.

Ratunek jednak nie miał przyjść. Los prowadzonej przez Thorisina szarży został przesądzony, zanim jeszcze naprawdę się zaczęła. Mając Yezda z obu swoich stron, wojownicy Sevastokraty musieli przebyć najokrutniejszy rodzaj toru przeszkód, by dotrzeć do swoich gromionych towarzyszy. Strzały rozdzierały ich jak oślepiający grad. Nieprzyjaciel uderzał raz za razem bezlitosnymi atakami z flanki, które musiano odpierać za wszelką cenę — a ceną był impet szarży.

Thorisin i tylko Thorisin prowadził swych ludzi naprzód wbrew wszelkim przeciwności om. Nagle jego wierzchowiec potknął się i padł, trafiony jedną z tych czarnych strzał, które łuk Avshara mógł miotać na tak wielkie odległości. Sevastokrata był wyśmienitym jeźdźcem; skoziołkował z padającego wierzchowca i poderwał się na nogi, krzycząc o nowego konia.

Lecz raz zatrzymani w pędzie, choć tylko na chwilę potrzebną mu, by dosiąść nowego wierzchowca, ludzie Thorisina nie zdołali ponownie ruszyć na przód. Wbrew swej woli — jeden z poruczników Sevastokraty dosłownie uczepił się uzdy jego konia — młodszy Gavras został zmuszony do odwrotu.

Rozdzierający jęk rozpaczy wydobył się z piersi Videssańczyków, kiedy zrozumieli, że mający dać im ratunek atak załamał się. Wszędzie wokół nich Yezda wrzasnęli ochryple z radości. Mavrikios, widząc przed sobą ruinę wszystkich swych nadziei zrozumiał też, że ostatnią przysługą, jaką może oddać swemu stanowi i państwu, będzie zabranie autora tej klęski ze sobą.

Wykrzyknął rozkazy do pozostałych przy życiu Halogajczyków z Gwardii Przybocznej. Wśród ogłuszającego zgiełku bitwy Marek wyraźnie usłyszał ich odpowiedź: — Rozkaz! — Ich topory łysnęły szkarłatem w promieniach zachodzącego słońca, gdy unieśli je wysoko w ostatnim salucie. Z Imperatorem na czele, rzucili się na Yezda.

— Avshar! — zawołał Mavrikios. — Stań twarzą w twarz, butna, plugawa kanalio! — Książe-czarodziej spiął konia i pomknął ku niemu, a za nim rój koczowników. Otoczyli Halogajczyków i pochłonęli ich. Na całym polu ludzie przerwali zmagania, by obserwować ostatni pojedynek.

Imperatorscy gwardziści, odrzuciwszy wszelkie wahania i nadzieje w obliczu zagłady, jaką widzieli przed sobą, walczyli z nieustępliwością ludzi, którzy wiedzą, że nic już nie mają do stracenia. Jeden po drugim padali; Yezda nie byli tchórzami i również oni walczyli na oczach swego zwierzchnika. W końcu pozostała tylko mała grupka Halogajczyków, do końca chroniąc Imperatora swymi ciałami. Książe-czarodziej i jego wojownicy runęli na nich, miecze załomotały jak rzeźnickie topory, i po chwili na tej części pola bitwy pozostali już tylko Yezda.

Jeśli videssańska armia żywiła jeszcze jakiś cień nadziei na przeżycie, to rozwiały się one wraz ze śmiercią Mavrikiosa. Ludzie nie myśleli już o niczym więcej, jak tylko o ratowaniu własnej skóry i porzucali swych towarzyszy, jeśli przez to mogli uratować własne głowy z pogromu. Niektóre oddziały prawego skrzydła pozostały nierozproszone pod dowództwem Thorisina Gavrasa, lecz tak zmaltretowane, że nie mogły uczynić nic innego, jak tylko wycofać się na północ, zachowując niejakie pozory porządku. Niemal na całym polu bitwy przerażenie — i Yezda — sprawowali niepodzielną władzę.

Gajusz Filipus, bardziej niż ktokolwiek inny, pomógł Rzymianom podczas tego rozpaczliwego odwrotu. Weteran, w swej długiej karierze doświadczył zarówno zwycięstw jak i klęsk, i teraz zdołał utrzymać pobitych żołnierzy razem. — Dalej! — mówił. — Pokażcie, że jesteście kimś, do diabła! Zewrzeć szeregi, miecze na zewnątrz! Wyglądajcie, jak byście chcieli jeszcze więcej głów tych skurwysynów!

— Ja chcę tylko wydostać się stąd żywy! — wrzasnął jakiś ogarnięty paniką żołnierz. — Nie obchodzi mnie, jak szybko będę musiał uciekać! — Inne głosy poparły go; szeregi zachwiały się, choć Yezda nie atakowali ich.

— Głupcy! — Centurion machnął ręką, ogarniając gestem całe pole, rozciągnięte zwłoki, wszechobecnych koczowników docinających uciekinierów. — Rozejrzyjcie się — tamte biedne pokraki też sądziły, że zdołają uciec, i zobaczcie, co ich spotkało. Przegraliśmy, tak, lecz dalej jesteśmy mężczyznami. Pokażmy Yezda, że jesteśmy gotowi do walki i że będą musieli się na nią zdobyć, by nas dostać — a mamy szansę, że jej nie podejmą. Lecz jeśli odrzucimy tarcze i rozbiegniemy się jak głupie kurczęta, każdy myśląc tylko o sobie, to żaden z nas nigdy już nie zobaczy domu.

— Nie mógłbyś mieć większej racji — rzekł Gorgidas. Wyczerpanie i ból wymizerowały twarz greckiego lekarza. Zbyt często przyglądał się, jak ludzie umierają od ran, na które jego sztuka lekarska nie miała żadnej rady. Dręczył go również fizyczny ból. Lewe ramię miał zabandażowane, a krwawe plamy na jego poszarpanym płaszczu pokazywały, gdzie pałasz koczownika przejechał mu po żebrach. Jednak wciąż starał się nieść pomoc tam, gdzie była potrzebna, podtrzymywać na duchu innych, choć w nim samym niewiele już ducha zostało.

— Dzięki — mruknął Gajusz Filipus. Uważnie badał wzrokiem żołnierzy, zastanawiając się czy ich uspokoił, czy też potrzebne będą surowsze środki, by to osiągnąć.

Gorgidas mówił dalej: — W taki właśnie sposób żołnierze mogą bezpiecznie przeprowadzić odwrót — pokazując wrogowi, jak bardzo gotowi są siebie bronić. Wiesz czy nie, lecz postąpiłeś tak jak Sokrates w bitwie o Delium, kiedy wycofywał się do Aten i wyprowadził ze sobą swoich towarzyszy.

Gajusz Filipus wyrzucił obie ręce do góry. — Tego mi właśnie potrzeba, gadania, że jestem podobny do jakiegoś ględzącego filozofa. Zajmij się swoimi rannymi, doktorze, i pozwól mi postawić na nogi tych chłopców. — Nie zwracając uwagi na obrażone spojrzenie Gorgidasa, ponownie zmierzył wzrokiem Rzymian i potrząsnął z niezadowoleniem głową.