Выбрать главу

— Pakhymer! — krzyknął. Khatrish machnął ręką pokazując, że słyszy. — Każ swoim jeźdźcom zastrzelić pierwszego człowieka, który zacznie uciekać. — Oczy oficera rozszerzyły się z zaskoczenia. Gajusz Filipus powiedział: — Lepiej samemu zabić paru, niż ryzykować popłoch, który grozi zgubą nam wszystkim.

Pakhymer rozważył to, skinął głową i oddał centurionowi najbardziej zdyscyplinowany salut, jaki Marek miał okazję widzieć u niezbyt służbistych Khatrishów. Wydał rozkaz swoim ludziom. Rozmowa o ucieczce nagle ucichła.

— Nie zwracaj uwagi na Gajusza Filipusa — rzekł Kwintus Glabrio do Gorgidasa. — Nie myśli tak jak mówi.

— Ani przez chwilę nie zakłóciłoby mi to snu, przyjacielu — odparł sucho lekarz, lecz w jego głosie brzmiała wdzięczność.

— Ten młodzieniec o cichym głosie ma rację, jeśli o to chodzi — rzekł Viridoviks. — Kiedy on zaczyna gadać, o ten tam — dźgnął kciukiem w stronę Gajusza Filipusa — to przypomina to człowieka, który nie może uszczęśliwić swojej kobiety — wszystko zdąży mu wytrysnąć, zanim się do niej zabierze.

Starszy centurion prychnął, mówiąc: — Niech mnie diabli. Założę się, że po raz pierwszy stajesz w kłótni po tej samej stronie, co Grek.

Viridoviks zadumał się nad tym, szarpiąc wąsy. — Bardzo być może, jeśli już o tym mowa — przyznał.

— I powinien wziąć stronę Greka — powiedział Marek, zwracając się do Gajusza Filipusa. — Nie miałeś żadnego powodu, by naskoczyć na Gorgidasa; szczególnie po tym, jak obdarzył cię najwyższą pochwałą, na jaką mógł się zdobyć.

— Dość, wy wszyscy! — zawołał z rozdrażnieniem Gajusz Filipus. — Gorgidas, jeśli chcesz moich przeprosin, masz je. Bogowie wiedzą, że jesteś jednym z niewielu lekarzy, jakich poznałem, wartych chleba, który jedzą. Pomogłeś mi, kiedy potrzebowałem pomocy, a ja bez zastanowienia poczęstowałem cię kopniakiem.

— Wszystko w porządku. Właśnie powiedziałeś mi komplement jeszcze wspanialszy niż ten, którym ja ciebie obdarzyłem — powiedział Gorgidas. Niedaleko od nich jakiś legionista zaklął, gdy strzała przeszyła mu rękę. Lekarz westchnął i oddalił się pospiesznie, by oczyścić i zabandażować ranę.

Teraz miał mniej ran do opatrywania. Wygrawszy bitwę, Yezda wyślizgnęli się spod kontroli Avshara. Niektórzy wciąż jeszcze polowali na videssańskich uciekinierów, lecz większość obdzierała ciała zabitych albo zaczynała rozbijać wśród nich obóz; słońce już zaszło i nadciągał mrok. Nasyceni, przesyceni walką, koczownicy nie mieli już ochoty atakować tych paru kompanii nieprzyjaciela, które wciąż tworzyły zwarte formacje.

Gdzieś w gęstniejącym mroku wrzasnął jakiś człowiek, gdy w końcu dopadł go Yezda. Skaurus zadrżał na myśl, jak niewiele brakowało, by Rzymian spotkał ten sam los. Zwrócił się do Gajusza Filipusa: — Gorgidas miał rację. Bez ciebie ucieklibyśmy jeden po drugim, szukając schronienia jak spłoszone bydło. Sprawiłeś, że zostaliśmy razem, kiedy najbardziej tego potrzebowaliśmy.

Weteran wzruszył ramionami, bardziej zdenerwowany pochwałą niż najgorętszym zamętem bitewnym. — Wiem, jak organizować odwrót, to wszystko. I, psiakrew, powinienem to umieć — dość ich widziałem w ciągu lat mojej walki. Zostałeś zaangażowany przez Cezara do kampanii galijskiej, prawda?

Marek skinął głową wspominając, jak sobie planował krótki pobyt w armii, co miało pomóc realizacji jego politycznych ambicji. Wspomnienia tamtych dni wydawały się tak niewyraźne, jakby przydarzyły się komuś innemu.

— Tak też mi się zdawało — rzekł Gajusz Filipus. — Całkiem dobrze sobie poczynałeś; wiesz, w Galii, i tutaj też. Zwykle zapominałem, że nie zamierzałeś poświęcić na to życia — zachowywałeś się jak żołnierz.

— Dziękuję ci — odparł szczerze Skaurus wiedząc, że w ustach centuriona jest to pochwała równie wygórowana, co porównanie z Sokratesem autorstwa Gorgidasa. — Pomogłeś mi bardziej, niż potrafię to wyrazić słowami; jeśli w ogóle jestem jakimś żołnierzem, to tylko dlatego, że ty mi pokazałeś, jak nim być.

— Hmm. Zawsze tylko wykonywałem swoją robotę — rzekł Gajusz Filipus, bardziej zażenowany niż kiedykolwiek przedtem. — Dość tych bezużytecznych pogaduszek. — Spojrzał w gęstniejący mrok. — Myślę, że odeszliśmy już dość daleko od tego piekła, żeby rozbić obóz na noc.

— Dobrze. Kiedy będziemy kopać, Khatrishe mogą osłaniać nas przed tymi koczownikami, których być może przyciągnęliśmy za sobą. — Skaurus zwrócił się do trębaczy, którzy odtrąbili rozkaz do postoju.

— Oczywiście — odparł Pakhymer, kiedy trybun poprosił go o osłonę. — Będziecie potrzebować osłony podczas wznoszenia fortyfikacji, które nam wszystkim dadzą schronienie na noc. — Pochylił głowę ku Rzymianinowi gestem, który przypomniał Skaurusowi Taso Vonesa, choć co dwaj Khatrishe zupełnie nie byli do siebie podobni. — Jednym z powodów, dla których przyłączyłem się ze swoimi ludźmi do was, była możliwość skorzystania nocą z zalet waszego obozu, jeśli tylko żywi ujrzymy koniec dnia. My nie umiemy wznosić fortyfikacji.

— Być może, ale za to jeździcie jak same diabły. Posadź mnie na konia, a zaraz stłukę sobie tyłek albo, co bardziej prawdopodobne, złamię sobie kark. — Bez względu na ten kiepski dowcip, Marek nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć z podziwem na Khatrisha. Trzeba było nie lada jakiej rozwagi i opanowania, by w zamęcie tego popołudnia myśleć o tym, co może przynieść noc.

Dobrze się stało, że Yezda nie zaatakowali, kiedy wznoszono obóz. Rzymianie, oszołomieni ze zmęczenia, poruszali się jak lunatycy. Wbijali łopaty i wyrzucali ziemię z powolnym, zawziętym uporem wiedząc, że zasną, jeśli przerwą pracę choć na chwilę. Uciekinierzy z innych oddziałów, którzy do nich dołączyli, pomagali najlepiej jak potrafili, krępowani nie tylko wyczerpaniem, lecz również brakiem doświadczenia w tego typu robotach.

Większość nie-Rzymian była dla Skaurusa tylko nowymi twarzami, kiedy szedł przez obóz, lecz niektórych znał. Zaskoczył go widok Doukitzesa, gorliwie mocującego żerdzie na szczycie ziemnego przedpiersia, które legioniści już usypali. W życiu nie pomyślałby, że chudy, drobny Videssańczyk, którego rękę uratował, przetrwa dłużej niż dwadzieścia minut na polu bitwy. Jednak był tutaj, krzepki i cały, podczas gdy z niezliczonych zastępów wysokich, potężnie zbudowanych mężczyzn pozostały tylko sztywniejące zwłoki… Tzimiskes, Adiatun, Mousalon, jak wielu jeszcze? Dostrzegłszy Marka, Doukitzes skinął mu lękliwie i zaraz wrócił do swego zajęcia.

Czerwony Zeprin również był tutaj. Tęgi Halogajczyk nie pracował; siedział w kurzu, z głową wspartą na rękach, przedstawiając sobą obraz czystej żałości. Skaurus zatrzymał się przed nim. Zeprin uchwycił ruch kątem oka i uniósł wzrok, żeby zobaczyć, kto przyszedł, by zakłócić jego rozpacz. — Ach, to ty, Rzymianinie — powiedział, a jego głos zabrzmiał jak smętna parodia jego zwykłego byczego ryku. Wielki siniak zabarwił na purpurowo lewą skroń i kość policzkową Halogajczyka.

— Mocno cię boli? — zapytał trybun. — Przyślę naszego lekarza, żeby się tobą zajął.

Halogajczyk potrząsnął głową. — Nie potrzebuję medyka, chyba że zna jakąś sztuczkę, by wciąć bolesne wspomnienia. Mavrikios leży martwy, a mnie tam nie ma, by go strzec. — Ponownie zakrył twarz dłońmi.