Выбрать главу

— Chyba nie możesz winić się za to, kiedy to z pewnością sam Imperator odesłał cię od siebie?

— Odesłał mnie od siebie, tak — powtórzył gorzko Zeprin. — Posłał mnie, bym zajął się lewym skrzydłem po tym, jak Khoumnos padł, oby bogowie zachowali dla niego miejsce przy swoim kominku. Lecz po drodze było dużo walki, a ja zawsze wolałem bardziej walić toporem, niż zajmować się bezkrwawym wyszczekiwaniem rozkazów. Mavrikios zwykł mi to wytykać. Tak więc posuwałem się wolniej, niż powinienem, a waleczny Ortaias — wymówił to imię jak przekleństwo — przez ten czas dowodził.

Gniew nadał szorstkości jego głosowi, gniew zimny i mroczny jak burzowe chmury jego mroźnej ojczyzny. — Wiedziałem, że to tuman, lecz nie uważałem go za tchórza. Kiedy to końskie łajno uciekło, byłem jeszcze zbyt daleko, by opanować popłoch, nim wymknął się spod wszelkiej kontroli i przerodził w pogrom. Gdybym zwracał większą uwagę na swoje obowiązki, a mniej na to, jak leży mi topór w garści, to być może Yezda uciekaliby tej nocy.

Marek mógł tylko kiwać głową i słuchać; słowa Zeprina, którymi siebie obwiniał, zawierały dość prawdy, by zdławić wszelkie próby pocieszenia go. W posępnym pośpiechu Halogajczyk zakończył swoją opowieść. — Wyrąbałem sobie drogę z powrotem do Imperatora, kiedy dostałem to. — Dotknął swej opuchniętej twarzy. — Następne co pamiętam, to to, że wlokłem się z ramieniem przerzuconym przez barki twojego małego doktora. — Trybun nie pamiętał, by zauważył Gorgidasa podtrzymującego masywnego Halogajczyka, lecz z drugiej strony, niełatwo byłoby dostrzec Greka pod cielskiem Zeprina.

— Nawet nie mogłem umrzeć dla Mavrikiosa śmiercią wojownika — jęknął Halogajczyk.

Wówczas cierpliwość Skaurusa wyczerpała się. — Zbyt wielu zginęło dzisiaj — warknął. — Bogom — twoim, moim, bogom Imperium, nie obchodzi mnie, jakim — niech będą dzięki, że niektórzy z nas pozostali przy życiu, by ratować to, co jeszcze można uratować.

— Tak, rachunek zostanie wystawiony — mruknął posępnie Zeprin — i wiem, od czego musi się zacząć. — Zimna obietnica w jego oczach kazałaby Ortaiasowi Sphrantzesowi rzucić się znowu do ucieczki, gdyby tam był, by ją zobaczyć.

Obóz Rzymian znajdował się nie tak daleko od pola walki, by nie docierały do niego jęki rannych. Tak wielu pozostało na nim rannych, że odgłos ich cierpienia rozchodził się daleko. Żaden pojedynczy głos nie wyróżniał się, żadna narodowość; ani przez chwilę słuchający nie mogli być pewni, czy jęk męki, który słyszą, wydobywa się

z gardła videssańskiego szlachcica, powoli wykrwawiającego się na śmierć, czy też z ust jakiegoś Yezda, wijącego się ze strzałą w brzuchu.

— Oto lekcja dla nas wszystkich, choć co prawda nie mamy dość rozumu, by z niej skorzystać — zauważył Gorgidas, gdy spoczął na chwilę przed udaniem się do następnego rannego.

— A cóż to może być za lekcja? — zapytał Viridoviks z szyderczym westchnieniem narażanej na próbę cierpliwości.

— W cierpieniu wszyscy ludzie są braćmi. Oby istniał łatwiejszy sposób, by ich o tym przekonać. — Grek zmierzył Celta wściekłym spojrzeniem, wyzywając go do sprzeczki. Viridoviks pierwszy odwrócił wzrok; wyciągnął nogę, podrapał się w nią, i zmienił temat.

Skaurus wreszcie znalazł czas, by zasnąć; zapadł w niespokojny sen pełen koszmarów. Wydawało się, że ledwo zamknął oczy, a już jakiś legionista zbudził go, potrząsając. — Proszę o wybaczenie, panie — rzekł żołnierz — ale jesteś potrzebny przy palisadzie.

— Co? Dlaczego? — wymamrotał trybun, przecierając sklejone powieki i pragnąc, by Rzymianin poszedł sobie i pozwolił mu odpocząć.

Odpowiedź, jaką otrzymał, wypędziła sen tak gwałtownie i skutecznie, jak kubeł zimnej wody. — Avshar chciałby z tobą rozmawiać, panie.

— Co?! — Bez udziału jego woli, dłoń Marka zacisnęła się na rękojeści miecza. — Dobrze. Przyjdę. — Narzucił na siebie pełną zbroję najszybciej jak potrafił — nie miał pojęcia, jaki podstęp mógł szykować książe-czarodziej z Yezd. Potem, z obnażonym mieczem w ręku, podążył za legionistą przez pogrążony w niespokojnym śnie obóz.

Dwaj khatrishańscy wartownicy spoglądali w ciemność zalegającą za kręgiem światła rzucanym przez obozowe ogniska. Każdy dzierżył łuk z nałożoną na cięciwę strzałą. — Podjechał jak jakiś gość zaproszony na przyjęcie pod gołym niebem, wasza czcigodność, naprawdę, i zapytał o ciebie, wymieniając twoje imię — powiedział jeden z nich Skaurusowi. Ze zwykłą czupurną odwagą swego ludu, był bardziej oburzony nieproszonym przybyciem Avshara, niż zalękniony jego czarnoksięską mocą.

Nie tak, jak jego towarzysz, który powiedział: — Strzelaliśmy, panie, obaj, kilka razy. Był tak blisko, że nie mogliśmy chybić, lecz żadna z naszych strzał nie trafiła. — Oczy miał szeroko rozwarte ze strachu.

— Jednak zmusiliśmy bękarta, żeby wycofał się poza zasięg strzałów — rzekł śmiało pierwszy Khatrish.

Druidyczne runy wyryte na galijskiej klindze Marka zapłonęły żółtym blaskiem; nie tak ogniście jak wówczas, kiedy Avshar próbował rzucić czar na trybuna, lecz jednak ostrzegając o czarach. Nieustraszony jak tygrys bawiący się myszą, książę-czarodziej wyłonił się z ciemności, która go zrodziła, siedząc nieruchomo jak posąg na grzbiecie swego wielkiego, karego konia. — Gnidy! Waszymi strzałami nie zmusilibyście nawet robaka, żeby schował się za łajno!

Śmielszy Khatrish szczeknął jakieś przekleństwo i naciągnął cięciwę do strzału. Skaurus powstrzymał go, mówiąc:

— Sądzę, że znowu zmarnowałbyś strzałę — musiał otoczyć się ochronnym czarem.

— Bystry wniosek, książę robaków — rzekł Avshar, składając trybunowi pogardliwy ukłon. — Lecz zbyt oschle mnie witasz, zważywszy że przybywam, by zwrócić ci coś, co należy do ciebie, a co znalazłem dzisiaj na polu bitwy.

Nawet gdyby Marek nie zdołał jeszcze poznać cech charakteru stojącego przed nim nieprzyjaciela, już samo chytre, złowrogie poczucie humoru kryjące się w tym okrutnym głosie powiedziałoby mu, że podarunek czarodzieja należy do tych, które radują darczyńcę, nie obdarowanego. Jednak nie miał innego wyboru jak tylko dokończyć rozpoczętą przez Avshara grę. — Jaką wyznaczyłeś za to cenę? — zapytał.

— Cenę? Nie wyznaczyłem żadnej. Jak powiedziałem, to jest twoje. Bierz to i ciesz się. — Książę-czarodziej pochylił się po coś, co wisiało przy jego prawym bucie, wziął zamach od dołu i cisnął w stronę trybuna. Przedmiot wciąż jeszcze znajdował się w powietrzu, kiedy zawrócił ogiera i odjechał roztapiając się w ciemności.

Marek i jego towarzysze odskoczyli na bok, w obawie przed jakąś zastawioną na pożegnanie pułapką. Lecz podarunek czarodzieja wylądował nieszkodliwie za palisadą i potoczył się, by znieruchomieć u stóp trybuna. Wówczas makabryczny żart Avshara objawił się w całej swej grozie, ponieważ Skaurus zobaczył u swych stóp wytrzeszczającą na niego ślepo oczy, z rysami zastygłymi w grymasie przedśmiertnej męki, głowę Mavrikiosa Gavrasa.

Ujrzawszy ją, wartownicy wystrzelili za księciem-czarodziejem, na oślep, bezradnie. Jego okrutny śmiech spłynął ku nim oznajmiając, jak niewiele warte były ich strzały.

Kierowany swym darem wietrzenia kłopotów, Gajusz Filipus podbiegł do szańca. Miał na sobie tylko wojskową spódniczkę i hełm, a w ręku dzierżył obnażony gladium. Niemal potknął się o podarunek Avshara; jego twarz stwardniała, gdy rozpoznał, co to jest. — Jak to się tu znalazło? — zapytał tylko.

Marek powiedział mu, albo przynajmniej próbował. Wątek jego opowieści nieustannie się rwał, ilekroć spojrzał w martwe oczy Imperatora.